Zachęcony zeszłorocznym wypadem wiosennym na Bałkany postanowiłem powtórzyć go w tym roku, ale z pewnymi zmianami. Zamieszkałem więc w vanie, motocykl wrzuciłem na przyczepę i ruszyłem przed siebie.
Plan był prosty – maksymalnie wykorzystać dostępny czas – jazda motocyklem w dzień, po zmroku samochodem. Do tego codzienna praca zdalna, której nie uniknę i miło spędzony w samotności czas, z okazją do poukładania myśli.
Opcja mieszkania w vanie daje wiele możliwości – można spać gdzie się chce, bez konieczności kontaktu z ludźmi i za darmo. Oszczędza się czas na poszukiwanie noclegu, zakupy itp. Poza tym w przypadku brzydkiej pogody można przepakować się i w krótkim czasie przeskoczyć w miejsce, gdzie jest ładnie.
Tak więc moim domem na prawie dwa tygodnie miał się stać Volkswagen Transporter T6 wyposażony we wszystko, co do życia potrzebne. A nawet więcej… ale to temat na inny wpis 🙂
Do startu, gotowy, start!
W drogę ruszyłem we wtorek wieczorem. Około 18 minąłem przejście graniczne Jurgów-Podspady. Temperatura oscylowała w okolicach zera. Księżyc pięknie oświetlał ośnieżone szczyty Tatr. Ahoj przygodo! Jedziemy!
Z uśmiechem na twarzy mijałem Przełęcz Zdziarską, z którą walczyłem rok wcześniej. Nigdy tego nie zapomnę i za każdym razem, jak ją mijam, wracają wspomnienia.
Droga przez Słowację szła bardzo dobrze. Od początku nastawiłem się na tryb „slow road” więc nigdzie się nie spieszyłem. Na przełęczach Vernar i Besnik sporo dziur po zimie, ale na szczęście nic nie urwałem 🙂 Około 22 dotarłem do granicy słowacko-węgierskiej. To – czasowo – połowa drogi do Chorwacji – stąd już głównie dwa pasy i autostrady. I choć do przejechania jeszcze 600 km, to kilometry znikają szybciej.
Droga z miasta Salgotarjan do Hatvan i autostrady na Budapeszt wreszcie skończona (remontowali ją kilka lat) i o tej porze praktycznie pusta, więc można było podgonić. Ruch zwiększył się dopiero w okolicach stolicy Węgier, ale po objeździe obwodnicą znów zrobiło się pusto. Granicę z Chorwacją przekroczyłem po 2 w nocy. Bardzo mili celnicy rzucili tylko okiem na dokumenty i życzyli szerokiej drogi.
Około 4 zmogła mnie senność. Zjechałem na stację, rozłożyłem łóżko i już po chwili zasnąłem. To zaleta busików, że można się wygodnie rozłożyć, gdy tylko zajdzie potrzeba. Po godzinie obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. Zmęczenie minęło. Siadłem za kółko i pojechałem dalej.
Moim pierwszym punktem docelowym była miejscowość Senj. To tu najczęściej kieruję się jadąc do Chorwacji. Miałem wypatrzony duży parking z pięknym widokiem, którego już nie mogłem się doczekać.
Na parking dotarłem około 6:30, czyli po około 12 godzinach od wyjazdu z domu. Niestety okazało się, że parking stał się jakimś składem budowlanym. Było wprawdzie trochę wolnego miejsca, ale obawiałem się, że zostawienie tam samochodu na kilkanaście godzin może być złym pomysłem. Stwierdziłem, że najpierw muszę „dospać” swoje, a później będę myślał. Poszedłem znów w kimę.
Uch, och, ach, czyli motocyklowe rozprostowanie kości
Obudziłem się troszkę po ósmej. Chmury powoli się rozchodziły, a promienie słońca zaczęły ogrzewać ziemię. Już było około 12 stopni w plusie, więc od razu zmęczenie minęło i zachciało się jazdy na motocyklu.
Fajny i pusty parking znalazłem zaledwie 100 m dalej. Przeparkowałem, zrobiłem śniadanko i pyszną, mocną kawę.
Nie spieszyło mi się jakoś strasznie, więc na motocykl siadłem dopiero około 10. Ależ to była radość. Po kilku miesiącach znów móc w super warunkach jechać przed siebie… i to jeszcze po pustej magistrali – marzenie i rzeczywistość w jednym 🙂
Plan na pierwszy dzień był bardzo delikatny – rozjeździć się, nacieszyć słońcem i odwiedzić znajome tereny. Skierowałem się na Wyspę Krk i miejscowość Baška. Było to pierwsze miejsce na wyspie Krk o charakterze turystycznym wykorzystywane do kąpieli.
Po zjeździe z wyspy koła skierowałem w góry. Pasmo Kapela ciągnie się aż od granicy ze Słowenią (Wielka Kapela), a kończy za Plitvickimi Jeziorami (Mała Kapela) przy granicy z Bośnią i Hercegowiną.
Przejażdżka trwała nieco ponad 4 godziny. Po około 200 km wróciłem do samochodu. Termometr pokazywał 18 stopni w plusie. Spokojnie mogłem jeszcze jeździć, ale nie chciałem się przemęczyć pierwszego dnia, poza tym czekało na mnie sporo pracy na komputerze.
Postawiłem makaron do gotowania, wrzuciłem motocykl na lawetę i wziąłem szybki prysznic. Później do laptopa i do pracy. Wyjątkowo sprawnie i szybko robota idzie, jak człowiek naładowany dobrą energią.
W dalszą drogę ruszyłem wraz z zachodzącym słońcem. Miałem upatrzone miejsce w okolicach Jasenic, nieopodal Zadaru – dobre miejsce wypadowe w góry, na wyspy i w ogóle dużo możliwości.
Upatrzone wcześniej miejsce okazało się naszpikowane znakami „no camping”. Jeśli tylko miałbym się tam przespać, to poza sezonem pewnie nikt by nie zwrócił na mnie uwagi, ale chciałem samochód zostawić na cały dzień, więc musiałem poszukać czegoś lepszego.
Kilkaset metrów dalej trafiłem na zupełnie pusty parking przy zatoce. Bez opłat, bez zakazów, nawet oświetlony. Byłoby super, gdyby nie przyczepa – nie chciałem zajmować czterech miejsc w poprzek. Ostatecznie zaparkowałem kawałek dalej na szutrowym poboczu. Poszedłem spać.
Klawe życie w Welebicie
Rano obudził mnie cichy szum wody delikatnie muskającej pobliskie skały. I krzyk mew, które krążyły pomiędzy lądem a łódkami rybaków łowiących na końcu zatoki.
Rano znów bez pośpiechu – cieszyłem się pięknym widokiem i słoneczną pogodą. Śniadanko, kawka, trochę pracy, przygotowanie motocykla i około 10 wyruszyłem na przejażdżkę. Plan: Pag i Velebit.
Na wyspie puściutko. Nie ma się dziwić, to jeszcze nie sezon. Ani się nie obejrzałem, jak dojechałem do przystani promowej na drugim końcu wyspy. Do promu 40 minut, na parkingu pusto. Zjechałem na nadbrzeże, wyciągnąłem kuchenkę i zaparzyłem kawę. Dokładnie w tym samym miejscu trzy lata temu, jesienią, piłem kawkę z przyjaciółmi Olą i Pawłem (Pozdrawiam Was serdecznie, jeśli czytacie! ) 🙂 Opisywałem tę wyprawę jakiś czas temu. Wspomnienia wróciły.
Z promu skierowałem się na Karlobag i w góry. Najpierw na Gospić, a później na Sveti Rok.
Okolica Welebitu i parku narodowego Paklenica jest przepiękna – można się tu zaszyć na kilka dni i zwiedzać okoliczne miejscowości, górskie szlaki i kręte drogi. Ale wśród nich jest perełka – przełęcz Mali Alan, którą odwiedzam przy każdej okazji.
👇👇👇 Koniecznie zobaczcie film 👇👇👇
Z Mali Alan zjechałem około godziny 15. Miałem jechać do Zadaru, ale zmieniłem plany. Zawsze będąc w tej okolicy planowałem odwiedzić kanion rzeki Zrmanja, ale nigdy nie było czasu. Wybrałem więc kanion i polecam to miejsce, bo rzeczywiście wygląda przepięknie.
Z kanionu do „domu” nie miałem już daleko. Przejażdżka w sumie zajęła mi około 4,5 godziny. Niby tylko zrobiłem 226 km, ale wróciłem do auta tak szczęśliwy, jakbym odkrył jakiś nowy kontynent.
Później popołudniowa rutyna – obiadek się robił, ja się wykąpałem i spakowałem. Siadłem do pracy. Przy okazji sprawdziłem też pogodę – w Welebicie miało się zachmurzyć, więc podjąłem decyzję, że jadę na południe.
Popracowałem jeszcze jakiś czas i gdy słońce zaczęło zachodzić – ruszyłem w stronę Makarskiej. Najpierw bocznymi drogami chciałem ominąć autostradę, ale ponieważ droga dość mocno się dłużyła – wskoczyłem na dwupasmówkę i godzinkę później już byłem blisko celu.
Z autostrady zjechałem trochę za wcześnie. Głupia nawigacja prowadziła mnie wąskimi, betonowo-szutrowymi ścieżkami, a ja jeszcze głupszy ślepo jej posłuchałem. Jazda takimi traktami busem z przyczepą, po ciemku, nie jest dobrym pomysłem. Na szczęście znalazłem (cudem!) miejsce do nawrotki i pojechałem inną, niewiele lepszą drogą.
Nie miałem tu żadnej wypatrzonej miejscówki. Jechałem w ciemno. Od Breli rozglądałem się uważnie, ale nic ciekawego na nockę nie mogłem znaleźć. Szczególnie, że w planach było zostać tu dwie albo trzy noce, więc miejscówka musiała być pewna.
Dojechałem do Makarskiej, pokręciłem się po mieście, ale nigdzie nie było nic ciekawego. Albo za dużo ludzi, albo postój płatny, albo znów nie do końca bezpieczny. Nawet na apce Park4Night (polecam!) nie było nic konkretnego.
Dopiero w Podgorze na głównym parkingu miejskim znalazłem super plac. Poza sezonem darmowy parking w centrum, przy deptaku i wejściu do portu. Bingo! Popracowałem jeszcze chwilę i poszedłem spać.
Zimowe spotkanie ze Świętym Jerzym i Kozicą
Znów obudziły mnie mewy. Darły się wniebogłosy. Ale jak tylko zerknąłem przez okno – już mi nie przeszkadzał ich „śpiew”.
Poranny rytuał – śniadanko, kawka, praca, rozpakowanie – poszło bardzo sprawnie. Przed 9 byłem gotowy do wyjazdu. Gdy ubierałem kask, podeszła do mnie pani z pytaniem, czy mogę przestawić samochód. Nie zdążyłem się spytać dlaczego. – Parking jest darmowy i bez problemu może pan tu stać, ale w tym miejscu, gdzie pan zaparkował, dźwig będzie wyciągał łódkę taty, żeby ją przygotować do sezonu – wyjaśniła bardzo grzecznie i ręką wskazała na parking mówiąc – Może pan zaparkować gdziekolwiek, nawet na kilka dni, mam tu obok kawiarnię i będę widziała samochód, więc będzie bezpieczny – dodała. Oczywiście się zgodziłem, za co podziękowała bardzo serdecznie. A ja, spokojny o bezpieczeństwo auta, ruszyłem w góry.
Celem, rzecz jasna, było Biokovo i Sv. Jure – drugi co do wysokości szczyt Chorwacji i najwyższy, na który można dojechać. W zeszłym roku nie udało się dojechać do szczytu – zatrzymała mnie niewielka lawina, która skutecznie uniemożliwiła szczytowanie. Dziś wiedziałem, że pogoda jest o wiele lepsza – już około 9 rano termometr pokazywał 17 kresek w plusie. A to przecież nada kalendarzowa zima!
👇👇👇 Koniecznie zobaczcie film 👇👇👇
Cała przejażdżka na szczyt i z powrotem zajęła mi około dwóch godzin, bardzo spokojnie i bez pośpiechu. Ale zakrętów jeszcze było mi mało, więc wybrałem trasę przez Przełęcz Kozica, którą bardzo lubię i dalej bocznymi drogami na Vrgorac, Gradac i Magistralą Adriatycką do „domu”.
Do autka zajeżdżam około 15 po przejechaniu 170 km. Ale ilość kilometrów nie ma tu nic do rzeczy – już dawno nie miałem takiej radości z jazdy, jak dziś.
Słońce zachodzi kilkanaście minut po 18. Pracuję jeszcze do około 22 i kładę się spać. Plan na jutro – Dubrovnik i okolice.
Podróż za jeden uśmiech
Wstałem o świcie. Mewy nawet nie zdążyły zrobić pobudki. Wreszcie sobota, pracy będzie mniej, więc się troszkę więcej pojeździ. Szybkie śniadanko, kawka i przygotowanie do wyjazdu. W międzyczasie kumpel przysłał wiadomość z pytaniem, czy zostaję na czas pandemii w Chorwacji, czy wracam do kraju. On z ekipą leci do Polski z Gruzji, wyjazd im skrócili. Chwilę popisaliśmy ze sobą, ale potwierdziłem, że zostaję. Miał dzwonić, jak będzie w Polsce.
Ale ta krótka rozmowa wzbudziła we mnie dziwny niepokój. Zadzwoniłem do przyjaciela, poprosiłem go, żeby pomimo wczesnej pory poświęcił chwilę i sprawdził, jak prawnie wygląda sytuacja. Oddzwania po kilku minutach: – O północy zamykają przejścia, będzie otwarte tylko kilka wyznaczonych i dla każdego wjeżdżającego obowiązkowa kwarantanna – mówi Paweł. Podjąłem szybką decyzję – wracam do kraju.
Zebranie całego majdanu zajęło mi około pół godziny. Kilka minut przed ósmą gotowy byłem do wyjazdu. Do przejechania miałem 1200 km i dość spory zapas czasu.
Wjechałem na autostradę. Przede mną kilkaset kilometrów jazdy dwupasmówką – jest czas na przemyślenia.
Kiedy wyjeżdżałem z Polski, koronawirus był gdzieś daleko – Chiny, Włochy, Hiszpania. U nas potwierdzono tylko kilka przypadków u osób, które wróciły z nart lub z pracy w zakażonych rejonach. Jedni specjaliści mówili, że do nas też przyjdzie zaraza, inni zapewniali, że jesteśmy bezpieczni i poza jednostkowymi przypadkami nic nam nie grozi. Sprawdziłem statystyki dla Chorwacji – w dniu przyjazdu nie było chorych, a w dniu wyjazdu tylko 5 zachorowań – trzej kierowcy wożący towary z Włoch do Rijeki i małżeństwo z Zagrzebia, które było na nartach w Alpach.
Przez kilka ostatnich dni miałem ograniczony kontakt z ludźmi i zawsze na dystans, ale z dużą serdecznością, choć to ja byłem przyjezdny. W samochodzie zawsze mam płyn do dezynfekcji rąk i regularnie go używam. Na stacjach benzynowych tankowałem w rękawiczkach, płaciłem zbliżeniowo, a podczas wczorajszego obiadu kelner przyniósł na talerzyku nasączone spirytusem chusteczki, którymi wytarłem sztućce i ręce. Nie było to podyktowane paniką – po prostu trochę większe niż zazwyczaj środki ostrożności, które dawały poczucie bezpieczeństwa.
Czy powinienem przewidzieć, że z powodu wirusa będą zamykać granice? Teraz, z perspektywy czasu, mogłem o tym pomyśleć i nawet pojawiały się takie opinie, że dobrze nie będzie. Ale bardziej dopuszczałem do głowy głosy, że będzie OK, trzeba tylko przestrzegać higieny i unikać bliskiego kontaktu z ludźmi, szczególnie z objawami przeziębienia. Nawet kiedy już będąc w Chorwacji czytałem o decyzji polskiego rządu odwołującej zajęcia w szkołach i duże imprezy, zawsze towarzyszył temu apel, że to tylko profilaktyka i za tydzień wszystko wróci do normy.
Dlaczego więc postanowiłem wracać? Głównie na prośbę rodziców, którzy zostali w domu. Bardzo martwią się każdym moim wyjazdem, a teraz, słuchając doniesień o światowej pandemii, zamartwiali się jeszcze bardziej. Technicznie byłem gotów pozostać w Chorwacji nawet pół roku, jeśli zaszła by taka potrzeba. Ale prośby rodziców nie mogłem zignorować. Jechałem do domu.
Przekroczenie chorwacko-węgierskiej granicy zajęło mi około 10 sekund. – Italia? – zapytała celniczka. – No. Poland – odpowiedziałem. Machnęła ręką nawet nie zaglądając w dokumenty.
W okolicach Nagykanizsa zjechałem z autostrady do miasta, żeby tam zatankować. Stwierdziłem, że to bezpieczniejsze. Tak, zacząłem troszkę panikować. Nie ze strachu o siebie, tylko o rodziców. A co, jak coś przywiozę i ich zarażę? Z drugiej strony rozum tłumaczył, że szanse przywiezienia przeze mnie koronawirusa w tym momencie są absolutnie minimalne. Wojna serca i rozumu trwała w najlepsze.
Przypomniałem sobie, że gdzieś wśród wzmianek internetowych przeczytałem, że Czechy i Słowacja już w sobotę wprowadzają zakaz wjazdu na teren swoich krajów. Zaczęło się nerwowe dzwonienie do przyjaciół w Polsce, Czechach i na Słowacji. Sprawdzaliśmy przepisy. Ja dzwoniłem do konsulatów, oni sprawdzali w swoich źródłach. Okazało się, że w tym momencie do Polski mogę się dostać tylko przez granicę z Niemcami lub Ukrainą. Obie opcje były fatalną informacją. Objazd przez Austrię i Niemcy to prawie 2 tys km dodatkowo, a przejazd przez Ukrainę jest niemożliwy, bo nie mam dokumentów – zielonej karty do przyczepki oraz ukraińskiego pozwolenia notarialnego na używanie samochodu w leasingu. Przy obu objazdach szans na dotarcie przed północą nie było. Poza tym domyślałem się, co się będzie dziać na tych przejściach, jeśli skierują tam wszystkich powracających obywateli. Szczególnie, że rano ogłoszono, że zawieszony zostanie ruch lotniczy z i do kraju.
Pędziłem bez zatrzymywania się, jakby w ogóle w tym momencie to miało jakikolwiek sens. Ominąłem Budapeszt i zacząłem zastanawiać się, czy nie lepiej jednak spróbować przejechać na Słowację. Nic nie mogłem stracić. Co najwyżej mogli mnie zawrócić i kazać jechać w stronę Austrii.
Pojechałem do Komarna, miasta w połowie węgierskiego, w połowie słowackiego. Im bliżej przejścia granicznego na Dunaju, tym miasto bardziej wyglądało na wymarłe. Z walącym jak młot sercem dojeżdżałem na granicę. W oddali widziałem migający czerwono-niebieskimi światłami patrol. Widzieli mnie z daleka, przygotowali się do kontroli. – Dzień dobry, przejście graniczne zamknięte z powodu koronawirusa. Gdzie pan jedzie? – zapytał zdecydowanym głosem policjant. – Do Polski, do żony i dzieci – skłamałem, bo żony jeszcze nie mam. – Zamykają w nocy granice i jak nie wjadę przed północą to nie wiem, co będzie – tu akurat mówiłem prawdę. Wyczułem, że rozumieją moją sytuację i płaczliwym głosem kontynuowałem: – Ja tylko do Polski. Naprawdę. Nie będę się zatrzymywał, mam wystarczająco dużo paliwa i pełną lodówkę jedzenia – i otworzyłem stojącą obok mnie lodówkę. Popatrzyli po sobie. Strażak zmierzył mi temperaturę i wymownie kiwnął głową do policjanta. – Jedź, ale unikaj głównych dróg, bo będą kontrolować obcokrajowców i możesz nie zdążyć – powiedział i kiwnął na do widzenia. Super! Byłem w domu, bo już na Słowacji, to prawie, jak w domu.
Do granicy z Polską dojechałem tuż przed 23, więc zdążyłem na czas. Zmęczony, ale szczęśliwy, że udało się dojechać i uniknąć objazdu przez Niemcy.
Super było, dobrze, że się skończyło
Piszę tę relację ponad dwa tygodnie po powrocie. W innej rzeczywistości. Rośnie liczba zakażonych, rośnie liczba ofiar. Gospodarka wyhamowała, zapowiada się bardzo trudny czas.
Z Makarskiej Riviery ruszałem z niedosytem i ze złością, bo nie taki był plan. Miało być przynajmniej jeszcze 5, 7, a może i 10 dni jazdy. Miał być wypad do Czarnogóry, Bośni i Hercegowiny, miała być wizyta w Albanii i Kosovie.
Ale dojeżdżając do domu poczułem ulgę i radość, że wróciłem. W telewizji oglądałem wiadomości o 70-cio kilometrowych korkach w Zgorzelcu. Też bym tam stał, gdyby nie upór rodziców, szybka decyzja i dużo szczęścia.
Teraz wiem, że szans na zagraniczny wyjazd szybko nie będzie. Smuciłem się, że to były „tylko trzy dni”, a teraz cieszę się, że to były „aż trzy dni” jazdy.
Tak, jak wszyscy, czekam cierpliwie na lepsze czasy, aby znów ruszyć w świat. Przekonałem się, że taka forma wyjazdu, van + motocykl, bardzo mi odpowiada i szczególnie w okresie jesieni i wiosny daje dużo nowych możliwości. I nie ukrywam, że mam już pewien plan… ale o tym innym razem 🙂
Dzięki Adrian – super wyjazd. Dzięki temu artykułowi zwróciłem dopiero teraz uwagę na ciekawe trasy na południu Słowacji, choć nie o tym było. Pisz dalej, nie przestawaj!
Dzięki! Jakbyś potrzebował podpowiedzi to pisz śmiało, sporo ciekawych miejsc znam w tamtej okolicy. Pozdrawiam
Po prostu muszę… Najbardziej rozbawił mnie wpis o Twoim pomyśle, że wracasz do żony i dzieci…Nie wpadłabym… 🙂 Ale… jest sierpień… być może u Ciebie sytuacja cywilna się zmieniła, czego Tobie życzę… a pewnie nie jedna dziewczyna „zawiesiła” na Tobie oko i tych wszystkich cudnych miejscach, które odwiedziłeś. Podziwiam za odwagę, aby wyruszyć w taką trasę samemu. Szczególnie wjazd na górę sv Jura… Mega 🙂 Nie ustawaj w pisaniu bloga (język jakim się posługujesz wciąga… możesz pisać książki ;P) i wrzucaj fotki. Mam nadzieję, że udało Ci się wrócić w wakacje do Cro, … wielu pojechało i nie pożałowało… Ja mam nadzieję, że wyruszę z rodzinką za rok…jeśli to wszystko się uspokoi…Pozdrawiam i powodzenia
Dzięki 🙂 Stan kawalerski dzielnie utrzymany 😀 Do Chorwacji nie wróciłem, mam w planach dokończyć podróż przyszłą zimą. Natłok pracy i pewne problemy ze zdrowiem troszkę mnie przytrzymują i udało się tylko wyjechać na kilka dni w Alpy (tutaj relacja) – też z przyczepką. Chyba spodobało mi się to połączenie, już korci mnie, żeby wyjechać w tym zestawie gdzieś na dłuższą tułaczkę. Jak tylko to wszystko się uspokoi, jak wspominasz 🙂 Pozdrawiam serdecznie 🙂