W drodze z Podhala na „pierwsze rozpoczęcie” sezonu 2016 w Częstochowie zahaczyłem o Wyżynę Kielecką, Ziemię Sandomierską, Mazowsze, Warmię, Mazury, Pomorze Gdańskie i Kaszuby. I zupełnie przypadkiem trafiłem na bardzo nieprzyjazną motocyklistom ulicę Motocyklową.
Sezon motocyklowy 2016 rozpoczął się bardzo wcześnie. Można śmiało przyjąć, że wraz z rozpoczęciem roku, bo nawet w terenach górskich bez problemów jeździliśmy już w styczniu czy lutym. Pomysł wyjazdu do Częstochowy przez Pomorze zrodził się przypadkiem. Kiedy dowiedziałem się, że moja chrześnica z Gdyni, Roksana, ma bierzmowanie na kilka dni przed pierwszym z dwóch sezonostartów na Jasnej Górze – od razu w głowie zaświtał pomysł, aby na drugi koniec Polski przejechać motocyklem.
Do ostatniej chwili wahała się pogoda. Temperatury pokazywały kilka kresek powyżej zera, a nad różnymi regionami kraju przechodziły obfite wiosenne ulewy. Dopiero na dzień przed planowanym wyjazdem prognozy się wyklarowały i na najbliższe kilka dni pokazało się słoneczko i ponad dycha w plusie. Na to tylko czekałem!
W poszukiwaniu promowej przeprawy przez Wisłę
Środa. Wyruszyłem 6 kwietnia rano wraz z promieniami wschodzącego słońca. Żegnały mnie ośnieżone szczyty Tatr i nieśmiało zieleniące się łąki. Serce aż pękało z radości, że po kilku zimowych miesiącach znów można ruszyć w trasę.
Przez Łapszankę, okolice Jeziora Czorsztyńskiego, Przełęcz Osice i Krościenko nad Dunajcem pomknąłem w kierunku podwarszawskiej miejscowości Wesoła, gdzie planowałem pierwszy nocleg u kumpla Marka. Pierwszy postój zrobiłem dopiero nad Jeziorem Rożnowskim, które – podobnie, jak nasze Jezioro Czorsztyńskie – powstało przez sztuczne spiętrzenie wód Dunajca.
Dalej droga zawiodła mnie do malowanej wsi na obrzeżach województwa małopolskiego. Zalipie, bo tak nazywa się ta osada, od dawna słynie z udekorowanych malunkami domów. Oczywiście nie wszystkich, jest tam zaledwie kilkanaście ozdobionych budynków, ale wyglądają one bardzo ciekawie. Do niektórych domów można wejść za pozwoleniem właściciela i niewielką opłatą. Ciekawy przerywnik na trasie. Warto zajrzeć!
Kolejnym punktem trasy był słynny z opowiadań Kornela Makuszyńskiego – Pacanów. To niewielkie miasto słynęło z kowalstwa. Tym rzemiosłem zajmowali się kowale, z których najlepsi byli bracia o nazwisku Koza. I pewnie to skojarzenie było początkiem historii Koziołka Matołka, który wędrował właśnie do Pacanowa, aby się podkuć. Obowiązkowo krótki postój w rynku i fotka z Koziołkiem!
Z matołkowej wioski niespełna godzina drogi dzieliło mnie od kolejnej ciekawostki na trasie. To zamek Krzyżtopór w Ujeździe. Obiekt robi wrażenie – swego czasu była to największa budowla pałacowa w Europie przed powstaniem Wersalu. Zbudowany w latach 1627–1644 przez wojewodę Krzysztofa Ossolińskiego nigdy nie został w pełni ukończony. Od ponad 20 lat słychać o planach pełnego odtworzenia zamku ze względu na niewielkie zniszczenia kluczowych elementów, ale od pomysłu do realizacji jeszcze daleka droga.
Samego zamku w środku nie udało się obejrzeć. Pani w kasie nie było, a ktoś inny z obsługi poinformował mnie, że dziś wewnątrz jest telewizja i nie wolno wchodzić. Trudno – będzie okazja żeby wrócić tu znów. Pomknąłem dalej na drugą stronę Wisły. Szukałem możliwości przeprawy promem, ale – jak mówili lokalni mieszkańcy – promy jeszcze nie zaczęły pływać po okresie zimowym.
Niebo zasłoniło się chmurami, a temperatura zaczęła spadać. Pojawiła się nawet chwilowa mżawka, ale na szczęście obeszło się bez większych opadów. Dotarłem do Dęblina, gdzie znajdują się pozostałości po twierdzy ruskiej z XIX wieku. Kiedy pytałem „lokalesów” o Fort Mierzwiączka – wszyscy bezradnie rozkładali ręce. Nikt nie potrafił wskazać kierunku. – Panie, takiego czegoś to tu nie ma, bo bym wiedział, a mieszkam tu od urodzenia – mówił starszy pan, którego też pytałem o drogę. Na szczęście Wujek Google był mądrzejszy i bez problemu doprowadził mnie pod samą bramę. Na większe zwiedzanie nie było już czasu. Wizja smacznej pizzy i zimnego piwka u kumpla w Wesołej pchała mnie już na nocleg. A po przejechaniu ponad 500 km tylko jedna rzecz smakuje lepiej, niż zimne piwko – kilka zimnych piwek 🙂
Pan Motochodzik zwiedza Mazury
Czwartek. Już kilka minut po siódmej rano gotowy byłem do drogi. Poranek był ciepły, ale pochmurny. Ruszyłem w trasę. Po około stu kilometrach dotarłem w okolice Treblinki, gdzie mieścił się niemiecki, nazistowski obóz zagłady. Już wjeżdżając do lasu, gdzie znajduje się parking, widziałem dziwnych, uzbrojonych ludzi w mundurach. Na skraju lasu radiowóz, kilkaset metrów dalej – kolejny. Wjechałem na parking trochę niepewnie. Stało tam już kilka autobusów oraz kilkunastu antyterrorystów z psami i bronią. Zdziwiłem się mocno, bo godzina była „młoda” i nie spodziewałem się, że ktokolwiek się tu zjawi.
Podeszło do mnie dwóch panów. Policjant i funkcjonariusz (chyba) ŻW. Wylegitymowali się, podali nazwiska i stopnie. Zapytali o cel mojego pobytu, poprosili o dokumenty i możliwość sprawdzenia pirotechnicznego. Psy bez emocji obwąchały motocykl. Sami mundurowi nie byli zbyt gadatliwi. Zezwolili na moje wejście na teren obozu z uwagą, że żadnych zdjęć mam nie robić.
Na terenie obozu znajdowało się kilka grup młodzieżowych. Z obstawą policji, ochroną, przewodnikiem i flagami z Gwiazdą Dawida wędrowali od punktu do punktu. Przez radiostacje tajniaków słyszałem, jak śledzą każdy mój ruch. A że zwiedzałem w motocyklowych ciuchach i odblaskowej kamizelce – bez problemu mogli mnie widzieć. Na szczęście udało mi się wyprzedzić grupy i znaleźć trochę miejsca i spokoju do rozmyślań na temat okrutności, jakie się tu dokonały.
Pod względem liczby ofiar obóz Treblinka II był drugim po Auschwitz-Birkenau obozem zagłady funkcjonującym w okupowanej Europie w czasie II wojny światowej. Zginęło tu prawie 900 tys ludzi. To tu wywożono Żydów z Getta Warszawskiego. Wśród nich genialnego pedagoga dr Janusza Korczaka, który do ostatniej chwili nie opuścił swoich małych podopiecznych z Domu Sierot. Obecnie na środku polany znajdującej się przy rampie znajduje się monumentalny pomnik z bloków granitowych, których ułożenie nawiązuje do Ściany Płaczu w Jerozolimie. Przed monumentem ustawiono głaz z napisem po polsku, jidisz, hebrajsku, rosyjsku, francusku i niemiecku Nigdy więcej. Za pomnikiem znajduje się upamiętnienie miejsca, w którym spalano zwłoki – pokryty kwiatami prostokąt ze stopionego czarnego bazaltu. Ogromne wrażenie robi również ok. 17 tysięcy kamieni różnej wielkości. Liczba symbolizuje maksymalną liczbę osób, która mogła być zamordowana w komorach gazowych Treblinki w ciągu jednego dnia.
Mój powrót do motocykla wyraźnie uspokoił służbistów. Udało mi się wyciągnąć od nich informację, że dostali jakieś zgłoszenie o zagrożeniu, które czeka na żydowską młodzież z wpływowych rodzin, która odwiedza miejsca związane z holocaustem i przez to są bardzo ostrożni. Pomyślałem, że w sumie mnie to było całkiem na rękę, bo w środku lasu kilkudziesięciu uzbrojonych żandarmów pilnowało moją maszynę. Wsiadłem na motocykl i rozmyślając o tym, co widziałem, pomknąłem dalej w kierunku Mazur.
Zrobiło się pogodnie, a kręte, wąskie i obwiedzione szpalerem drzew drogi prowadziły mnie wprost ku mazurskim jeziorom. Prawie zerowy ruch pojazdów w każdym kierunku sprawił, że poczułem się jak Pan Samochodzik, który swoim dziwnym wehikułem pędzi na spotkanie kolejnej przygody. Mijając miasta przyciągałem uwagę w sumie nie mniej, niż bohater powieści Zbigniewa Nienackiego w swoim szpetnym autku. W kwietniu, na motocyklu, w trasie – nie spotyka się wielu zapaleńców, więc patrzyli się na mnie, jak na dziwoląga.
Przez Kolno i Pisz skierowałem się na Orzysz i dalej na Mikołajki i Mrągowo, okrążając przy okazji największe polskie jezioro – Śniardwy. Wiosną te miejscowości zupełnie nie przypominały tych, które pamiętałem z sezonu letniego. Teraz wszędzie pusto – na drogach spokój, porty wymarłe, a sklepy i restauracje pozamykane na siedem spustów.
Po drodze zatrzymałem się na chwilę w Morągu przy sporej tablicy „Zwiedzaj szlak Kanału Elbląsko-Mazurskiego”. Po chwili dojechał do mnie starszy rajder na czoperze. Przywitał się serdecznie, pytał czy coś trzeba pomóc. Dziś pierwszy raz wyciągnął motocykl i tym bardziej promieniał na wiadomość, że jadę z Podhala. Opowiedział mi historię wielkich armat, przy których zaparkowałem. Żartował, że za komuny w Polsce było tylko jedno miejsce, gdzie armaty były wycelowane na wschód. Były to właśnie te armaty stojące pod morąskim ratuszem. Doradził też, żeby wybić sobie tym razem zwiedzanie szlaku kanału i zrobić to latem. Podziękowałem i pomknąłem na Gdańsk.
Na wybrzeże dotarłem późnym popołudniem wraz z deszczem, któremu zachciało się pokrapywanie. Przy czołgu-pomniku na Al. Zwycięstwa podczas robienia zdjęć przypadkowo wszedłem na ścieżkę rowerową i zostałem celowo staranowany przez starszego rowerzystę. Uderzył we mnie z impetem chcąc oduczyć chodzenia po ścieżce. Groził policją i odszkodowaniem. Na szczęście znalazł się świadek zdarzenia, pani rowerzystka nadjeżdżająca z drugiej strony pomnika, która murem stanęła za mną. Po kilku chwilach sprzeczki każdy pojechał w swoją stronę.
Rodzina już na mnie czekała, ale nie mogłem zrezygnować z przywitania z morzem. No dobra, z Zatoką Pucką. Ale dla gościa z południa to mała różnica 🙂 Odwiedziłem molo w Gdyni Orłowie i spojrzałem na słynny Klif, z którym związanych mam wiele wspomnień.
Na nocleg dotarłem wraz z lekkim deszczem. Kolejne ponad 500 km zrobione. Czas na odpoczynek i relaks z bliskimi, których nie widziałem wiele miesięcy.
Początek Polski i Gwiazda Północy
Piątek. Dzień bierzmowania chrześnicy. Na szczęście uroczystości są po południu, więc pobudka wczesnym rankiem i w drogę. Robiłem to kółko już kilka razy i pewnie będę jeszcze wiele, ale uwielbiam tę trasę. Zacząłem od centrum Gdyni. Tradycyjnie musiałem odwiedzić Port Gdyński i stacjonujący w nim niszczyciel, okręt-muzeum ORP Błyskawica. Odwiedzam go od najmłodszych lat i zawsze robi na mnie ogromne wrażenie. Może minąłem się z powołaniem? Może miałem być wilkiem morskim?
Obrałem kierunek na Jastarnię i Hel. Wszędzie totalne pustki. Nieliczni kierowcy albo gapili się na mnie, jak na wariata, albo radośnie machali lub pokazywali „lajki” 🙂 Fakt, temperatura ledwo przekraczała kilka kresek nad zero, ale świeciło piękne słońce.
Po kilku foto-przystankach dotarłem do Helu, który bardziej przypominał Prypeć po katastrofie jądrowej niż nadmorski kurort. Ludzi brak. A nie, przepraszam, spotkałem jedną panią, która ochrzaniła mnie, że – uwaga – nie chciałem wjechać pod zakaz na ścieżkę rowerową pod pomnik kaszubski oraz dwie starsze panie, które wyraźnie rozgrzał widok dużo młodszego motocyklisty. Za długa historia, żeby opowiadać ze szczegółami 🙂
W drodze powrotnej zahaczyłem o Władysławowo, Rozewie i Jastrzębią Górę, gdzie nie mogłem nie zrobić zdjęcia przy Gwieździe Północy, czyli najdalej wysuniętym na północ punkcie na mapie naszego kraju.
Od Karwi kawałek leśną drogą wzdłuż wydm i piaszczystych plaż aż do rezerwatu Widowo. Oczywiście wszędzie totalne pustki. Siadłem chwilę na plaży i poczułem się aż dziwnie. „Za kilka miesięcy będzie tu młyn” pomyślałem. Czas był najwyższy na powrót do domu. Rodzinka czekała z obiadem.
Po południu uroczystości bierzmowania i rodzinne posiady. I spojrzenie na pogodę na Podhalu – ulewy, ulewy, ulewy. A tu na kolejny dzień zapowiadali słonko!
Kaszëbsczé jezora, kaszëbsczi las
Kaszëbë, Kaszëbë wòłają nas!
Sobota. W domu wszyscy spali, kiedy cichaczem wyprowadzałem motocykl na poranną przejażdżkę. Za oknem zimno, jak cholera. Ledwa dwójka w plusie, a motocykl pokryty porannym lodem. Powoli i ostrożnie wybrałem się na podbój Kaszubów. Dość szybko dotarłem na malownicze jeziora: Białe, Brodno Małe i Wielkie czy Raduńskie. O tej porze dnia, o tej porze roku – bajka!
Krętymi, górskimi dróżkami dotarłem do Złotej Góry k. Kartuz, a później do Wieżycy. Tak tak, górskimi, bo, choć nie wysokie, znajdują się tutaj pagórki, a poprowadzone pomiędzy nimi dróżki mogą dać naprawdę sporo frajdy z jazdy. Wspomniana Wieżyca sięga 328 m n.p.m. a na jej zboczach znajduje się wyciąg narciarski.
Zupełnie przypadkiem znalazłem na jednym ze skrzyżowań znacznik „Drogi Kaszubskiej”. Jak się później okazało – przejechałem ją w najpiękniejszym wariancie wraz z proponowanym przedłużeniem. Polecam!
W drodze powrotnej, znów zupełnie przypadkiem, wypatrzyłem ulicę Motocyklową. Zawróciłem, żeby zrobić pamiątkowe zdjęcie. Niewielki wjazd z betonowych płyt chyba tylko do jednej posesji. Kiedy już miałem odjeżdżać z posesji wyleciał jakiś pan wyraźnie zirytowany klekotem motocyklowego silnika. Machał rękami, pokazywał, żeby odjechać. „Biedny człowiek” – pomyślałem – „sam bym chciał na takiej ulicy mieszkać”.
Na koniec przejechałem jeszcze przez Gdańsk Oliwę do Sobotu. Być w Trójmieście i nie zajrzeć na molo i Monciak? To grzech przecież! Piękna pogoda i weekend ściągnęły tam prawdziwe tłumy i nie mogłem podjechać pod samo molo, jak robiłem dotychczas. Zaraz by się ktoś przyczepił. Ale udało mi się kupić jakieś pamiątki i zrobić kilka zdjęć. Rodzinka dzwoniła, że już obiad gotowy, czas więc był najwyższy do powrotu.
Bursztynowa nuda, deszczowy zlot
Niedziela. Dzień zjazdu w Częstochowie i powrotu do domu. Wyjechałem około 8 rano, więc stosunkowo późno. Czasu miałem sporo, bo rozpoczęcie zlotu zaplanowano na około 13. Autostrada Bursztynowa, czyli A1, jest droga, długa i nudna, jak flaki z olejem. Ale pozwala skrócić czas przejazdu, więc trzeba się kilka godzin pomęczyć.
Od rana nie było za ciepło. Szczególnie dało się to odczuć przy autostradowych prędkościach. Od Łodzi zaczęło lać i tak utrzymywało się do samej Częstochowy. Już w drodze wiedziałem, że za wielu motocyklistów nie spotkam. Komu by się chciało jechać, jak temperatura ledwo 4 stopnie i deszcz. No i za tydzień kolejny zlot. Ale dojechałem na miejsce i w niewielkiej grupie pomodliliśmy się o dobry sezon. Akurat na czas Mszy św. przestało padać. Więcej o zlocie -> tutaj.
Do domu wracałem już cały czas w deszczu i mgle. Po drodze zdziwiłem się widokiem powalonych przy zakopiance drzew. Okazało się, że to pierwsze prace przy budowie nowej drogi pod Giewont.
Dzięki mojej wspaniałej chrześnicy i jej bierzmowaniu pozwiedzałem troszkę nasz piękny kraj i po zrobieniu prawie 2200 km w 5 dni wróciłem na ukochane Podhale 🙂
Fajna trasa – szacun.Pozdrawiam już prawie wiosennie
Dzięki! U nas na Podhalu jeszcze śniegu masa 🙁