Subskrybuj MotoPodhale na Youtube!

Dziesięć tysięcy kilometrów postsowieckiej przygody

Zaczęło się od telefonu: „A może byśmy się wybrali na wschód?”. Miesiąc później rozpoczęli trwającą 6 tygodni podróż pełną wrażeń.

Głównymi bohaterami tej opowieści są Maciek Trzos z Krakowa i Zbyszek Dziubas „Soros” z Białki Tatrzańskiej. Obaj jeżdżą na motocyklach BMW R1200GS i są miłośnikami dalekich podróży jednośladem. W lipcu wyruszyli na wyprawę, o której większość motocyklistów może tylko pomarzyć.

– Zaczęło się od telefonu, a później burzy mózgów: gdzie? ile mamy czasu? ile mamy kasy? I tak zaczął powstawać konkretny plan – mówi Maciek, który wziął na siebie logistykę. – Zdecydowaliśmy, że jazda w obie strony zajmie za dużo czasu. Mamy swoją pracę, której nie możemy zostawić na pół roku – dodaje. Dość szybko wyszukali firmę, która była w stanie dostarczyć motocykle do Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Firma FunSail akurat organizowała jakiś event w Kirgizji i w planowanym transporcie znalazło się miejsce na dwie maszyny. Na przygotowania mieli więc niewiele ponad miesiąc.

Organizacja w trybie turbo

Trakt Pamirski, znany również jako Pamir Highway czy po prostu Szosa Pamirska – to główny cel wyprawy ustalony przez Maćka i Zbyszka. To jedna z najwyżej położonych dróg na świecie, mekka motocyklistów, rowerzystów, offroadowców i generalnie wszystkich miłośników podróży, którzy nie mogą spokojnie usiedzieć w domu. I tak patrząc na mapę chłopaki zaczęli dokładać kolejne miejsca, które chcieliby zobaczyć „przy okazji będąc w okolicy”. I wyszła niezła trasa…

Zaczęły się gorączkowe przygotowania. Największym problemem były oczywiście formalności wizowe. Choć Kirgistan dość mocno otworzył się w ostatnim czasie na turystów i zniósł wizy, a Uzbekistan, Tadżykistan i Azerbejdżan pozwalają na wyrobienie wizy przez internet, tak np. wiza do Turkmenistanu jest praktycznie nieosiągalna. – Można ją wyrobić tylko w ambasadzie w Berlinie, ale procent odrzuceń bez powodu wynosi ponad 75% – mówi Maciek. – Zaryzykowaliśmy jazdę bez wizy. Pomyśleliśmy, że spróbujemy ją wyrobić po drodze.

Dwa tygodnie przed wylotem nadali motocykle. Później czas leciał nieubłaganie. Ani się obejrzeli, a już siedzieli w samolocie.

Kierunek: wschód!

Dojazd z przygodami

Bilet na samolot do Biszkeku, gdzie miała rozpocząć się ich podróż, kosztował majątek. Na szczęście za niespełna 1000 zł od osoby udało im się wykupić lot do miejscowości Ałmaty w Kazachstanie, skąd już tylko 200 km dzieliło ich od stolicy Kirgistanu. – Poczuliśmy się trochę swojsko, jak w zakopiańskim busie, bo z Ałmaty do Biszkeku dojechaliśmy zwykłym, kursowym mercedesem sprinterem, co już było dla nas początkiem przygody – opowiada Zbyszek.

W busie do Kirgistanu.

Po zajechaniu na miejsce okazało się, że ich motocykle jeszcze nie dotarły. Transport na wiele godzin utknął gdzieś na granicy rosyjskiej. Powód? Błahy, bo jakżeby inaczej. – Do jednego z motocykli wiezionych na event w Kirgistanie przyczepione były zapasowe opony. Celnicy wypatrzyli, że nie są one idealnie nowe i noszą ślady zużycia. A ponieważ do Rosji nie wolno wwozić opon używanych luzem, był to powód do cofnięcia transportu i nałożenia ogromnych kar finansowych w wysokości kilku tysięcy dolarów. Ostatecznie jakoś udało się załatwić sprawę, ale opóźnienie było spore. A nam pozostało cierpliwie czekać, aż wreszcie dojadą – opowiada Maciek. – Była okazja do aklimatyzacji… i poznania okolicznych pubów – dodaje Zbyszek z uśmiechem.

Aklimatyzacja w toku 🙂

Motocykle ostatecznie dotarły z opóźnieniem około 2,5 dnia, więc i tak całkiem nieźle. – Ten czas spędzaliśmy bardzo aktywnie i przyjemnie – mówią z uśmiechem chłopaki – ale widok naszych maszyn zdecydowanie poprawił nam humor i nie zwlekaliśmy ani chwili, aby wreszcie ruszyć w trasę. I ruszyli w Kirgizję, w stronę granicy z Chinami, w poszukiwaniu przygód, które przyszły szybciej, niż się spodziewali.

Transport z Polski wreszcie dotarł.

Dolary na motorach

Ludzie, których spotykali, przyjmowali ich bardzo ciepło. Obaj motocykliści płynnie mówią po rosyjsku, czym bardzo szybko zdobywali zaufanie lokalesów. – Najpierw brali nas za bogatych Niemców albo Szwajcarów, bo na BMW i w turystycznych ciuchach, ale jak tylko odzywaliśmy się do nich po rosyjsku i mówiliśmy, że z Polski, to od razu zmniejszał się dystans i wywiązywała się ciekawa rozmowa – mówi Zbyszek.

Tysiące kilometrów, setki spotkań z różnymi ludźmi. Najmłodsi zawsze chętnie wsiadają na motocykle.

Znajomość języka i wschodnich realiów przydawała się im zresztą również w innych sytuacjach.

– Na dwupasmówce nagle postawione w krzakach ograniczenie prędkości do 60 km/h, a za tym jakiś pseudo fotoradar i kontrola – zaczyna ciekawą opowieść Maciek. – Wyskakują policjanci, zatrzymują i zaczynają coś gadać. Ale przyjmujemy strategię, że nie znamy rosyjskiego i tylko „in inglisz”. W wołdze na tylnym siedzeniu siedzi gruby „kamandir” i mówi po rosyjsku, że przekroczyliśmy prędkość. Na dowód pokazuje zdjęcie: prędkość 76 km/h na sześćdziesiątce, nasze motocykle, ale przed nami i za nami – inne auta. W tym momencie nie wytrzymałem, bo widać, że jako pierwszy jedzie moskwicz i jeśli już jest jakiś pomiar, to jego prędkości, a nie naszej. Po rosyjsku stanowczym tonem odezwałem się do sierżanta: Co ty nas masz za durniów? Gość wytrzeszczył oczy i wywiązała się przepychanka słowna, która w pewnym momencie zaczęła się robić bardzo niemiła. Zażądał dokumentów, a jak nie chcieliśmy dać – zaczął nas straszyć aresztem. Dopiero w momencie, jak zacząłem na niego krzyczeć i dałem mu do zrozumienia, że mam odpowiednie „plecy” u wyżej postawionych, to gość odpuścił. Wystraszył się, bo mentalność postsowiecka i powoływanie się na „wpływy na górze” nadal mają się tam dobrze – wyjaśnia Maciek. – Na koniec oddał nam dokumenty i przez lekko uchyloną szybę rzucił tylko na odchodne, że to był taki „dżołk” i znaczącym ruchem ręki pokazał, żebyśmy trzymali w tej sprawie język za zębami.

Pod koniec kolejnego dnia pełnego wrażeń.

Plażing, smażing i siły brak

Drogi, którymi praktycznie przez całą wyprawę podróżowali nasi podróżnicy zdecydowanie odbiegały jakością od tych europejskich. Zniszczony asfalt, głęboki szuter, wyboje, czasami potężne głazy – to codzienna walka o każdy przejechany kilometr. – Nasze maszyny to ciężkie enduro, spisywały się nieźle, ale waga każdego z nich z bagażami i kierowcą to prawie 500 kg, więc podniesienie przewróconego motocykla to było wyzwanie – mówi Maciek. – Dodatkowo na pierwszych przełęczach, które wznosiły się sporo powyżej 3 tys m n.p.m. zaczęliśmy odczuwać wpływ wysokości i rozrzedzonego powietrze. Czasami nawet mieliśmy problem, żeby odpowiednio wysoko podnieść nogę podczas wsiadania na motocykl, a ubieranie kurtki i zakładanie kasku po prostu męczyło – dodaje Zbyszek.

Trzeba patrzeć pod koła – widoki zachwycają, ale chwila dekoncentracji na szutrowej drodze może zakończyć się lotem kilkaset metrów w dół doliny.

Ogromne wrażenie na podróżnikach zrobiło leżące na wysokości około 2 tys m n.p.m. jezioro Issyk-kul. Oczywiście nie omieszkali się w nim wykąpać 🙂 Jednak półgodzinny odpoczynek, kąpiel i suszenie przepłacili mocnymi oparzeniami. – Zupełnie zapomnieliśmy o tym, na jakiej wysokości się znajdujemy – opowiada Zbyszek. – Nie mieliśmy ręczników, więc zanim się wysuszyliśmy słońce zdążyło nas spalić i kolejne kilka dni odczuwaliśmy bolesne tego skutki.

Na patelni przy jeziorze Issyk-kul.

Chiński lodowiec i kopalnia złota

Miejscem, które chcieli zwiedzić, był położony wysoko w górach Enilchek (znane również jako Engilczek, Inilczek). To postsowieckie miasto, najdalej wysunięte w kierunku Chin, ponoć służyło kiedyś jako centrum testowe broni kosmicznej. – Ponad 150 km w jedną stronę przez zielone i ośnieżone jednocześnie góry aż do podnóża potężnego lodowca – rozpoczyna kolejną historię Maciek. – Przed wyjazdem do tego miasta czytaliśmy, że potrzebne są jakieś zezwolenia, na które czeka się wiele tygodni. Ale stwierdziliśmy, że to może nie do końca jest prawda i pojedziemy sprawdzić. Okazało się, że jest jakiś szlaban, później kolejny, i następny… ale wszystkie podniesione, więc jeden po drugim przejechaliśmy je szybkim tempem, bo nikt nie machał i nie zatrzymywał. I tak pokonaliśmy spory kawał drogi, aż zachciało nam się stanąć za potrzebą. Nagle dogania nas wojskowy łazik, a z niego wychodzi niemiły, uzbrojony gość. Zaczyna nas wypytywać o dokumenty, cel podróży i… pozwolenie na wjazd. Oczywiście udawaliśmy, że nie wiemy o co chodzi. Ale kiedy nakazał nam natychmiastowy powrót, to trzeba było coś wymyślić, bo przecież do końca drogi zostało nam już tylko kilkanaście kilometrów – ciągnie opowieść Maciek. – Mówię mu: A nam nie potrzeba żadnych zezwoleń, bo wasz minister turystyki Abzajew zezwolił nam na jazdę po całym terenie Kirgistanu, bo od przyszłego roku będziemy tu przywozić polskich turystów i musimy przygotować katalogi. Wojskowy zdębiał. Mówię mu, żeby zadzwonił do ministerstwa i sprawdził, czy to prawda. A on mi na to, że ja mam dzwonić. A że była niedziela, to mówię mu, że ministrowi w dzień wolny przeszkadzać nie zamierzam i jak ma problem, to niech sam to załatwi. I tu gość już zbaraniał całkowicie. Puścił nas wprawdzie dalej, ale czekał cierpliwie i sprawdzał, czy na pewno wracamy. Dobrze się skończyło, chociaż przez moment było gorąco.

Przez góry Tienszan. 

Kolejnym punktem na mapie podróżników była owiana tajemnicą kopalnia złota w miejscowości Kara-Say, która generuje kilkanaście procent przychodu krajowego Kirgistanu. Aby tam dojechać, musieli pokonać najpierw serię bardzo ostrych zakrętów, ale gdy wjechali na położony ponad 4 tys m n.p.m. płaskowyż trafili na drogę, która określana jest mianem „najszybszej szutrowej autostrady na świecie”. – Urobek z zarządzanej przez Kanadyjczyków kopalni złota przewożony jest wielkimi, amerykańskimi ciężarówkami, więc na tym odludziu musieli zrobić drogę, która pozwoli na szybki transport – wyjaśnia Zbyszek. – Ponad 100 km drogi szutrowej pozwalało nam na spokojną jazdę z prędkościami powyżej 150 km/h. Ale hamować bym na tym nie chciał… – śmieje się motocyklista. Kopalni nie udało im się obejrzeć – potężna pani ochroniarz dała im do zrozumienia, że nie mają tu czego szukać i panowie ruszyli w dalszą drogę.

W drodze do Kara-Say.

Kierunek – Pamirski Trakt

Przez całą drogę towarzyszyły im konie, których w Kirgizji są tysiące. – Mówi się, że Kirgiz nigdy nie schodzi z konia, a miarę zamożności rodziny stanowi ilość posiadanych koni. Dość szybko się o tym przekonaliśmy, bo przez całą drogę widzieliśmy ogromne stada koni, które w ogóle nic nie robiły sobie z naszej obecności – opowiada Maciek. – Na każdym kroku można skosztować też kobylego mleka, albo kumysu, czyli alkoholu powstającego z fermentacji tegoż mleka… ale się nie zdecydowaliśmy – zapiera się wyraźnie zdegustowany.

U nas w kraju każdy koń ma jakieś zadanie – albo pracuje w polu, albo w szkółce. A w Kirgizji hoduje się konie dla podwyższenia swojego stanu społecznego. Cóż, co kraj, to obyczaj 🙂

Sam dojazd do kolejnego i głównego celu wyprawy już był nie lada wyzwaniem. Po obfitych deszczach część dróg była nieprzejezdna, mosty pozrywane, a objazdy wymuszały nadrobienie kilkudziesięciu, a nawet kilkuset kilometrów. Za to prowadzeni poradami lokalesów trafiali na drogi, których nawet nie było na mapach. Tak też dojechali nad drugie co do wielkości jezioro w Kirgistanie Song-kul.

– A gdzie most? – pyta Maciek lokalesa. – Zerwało… – odpowiada młody człowiek. – A kiedy będzie jakiś przejazd?  – pada kolejne pytanie. – Za chwilę. Dwa, może kilka dni – rzuca młodzian z rozbrajającą szczerością.

– Na płaskowyżu nieopodal jeziora trafiliśmy na „hotel” składający się z kilku jurt. Choć mieliśmy własne namioty, postanowiliśmy skorzystać z gościnności i przespać się w jurcie. Poza tym szła mocna burza. Właściciel zaprosił nas serdecznie na kolację, ale gdy widzieliśmy, że tą samą ręką, którą łamał i podkładał do pieca wysuszone, końskie łajno przygotowywał też jedzenie – oczywiście bez żadnego nawet przepłukania – podziękowaliśmy i sięgnęliśmy po przywiezione z Polski konserwy, które pod wpływem różnicy ciśnień napuchły jak balony, ale nadal były bardziej zjadliwe niż mięso wypaprane końskim gównem. – opowiada Maciek. W „przyhotelowym” sklepie znalazło się również piwo, które chyba nieco uśpiło czujność naszych motocyklistów, bo ten nocleg zapamiętają do końca życia.

Burzę już słychać.

Konserwowa uczta.

Jurta, którą zaproponował im gospodarz, okazała się… magazynem na mięso. – Wchodzę do środka, a tu na wieszaku wisi pół konia obdartego ze skóry, obok napompowany czymś pęcherz, po środku klatka z dojrzewającym mięsem, wszędzie pełno robali i jeszcze dwie dwustulitrowe beczki śmierdzącego, skisłego kumysu – relacjonuje z przejęciem Maciek.

Kilka cuchnących ozdób w wynajętej jurcie.

Pomimo smrodu i robactwa zasnęli, choć już o drugiej w nocy obudził ich głośny przebój Jurija Shatunova „Bielyje rozy”. Zaczął też doskwierać mróz, bo na tej wysokości noce są bardzo zimne. Jakoś doczekali do świtu i jak już wyszli z jurty za potrzebą, tak wrócić już nie mogli. – Nie dało się, ten smród ciągnął się za nami aż do końca – krzywi się Zbyszek. – Gość nas chyba ukarał za to, że nie zjedliśmy jego kolacji – dodaje. Zresztą śniadania rano też nie dali rady zjeść, bo wyobraźnia podsuwała im znów obrazki gospodarza przygotowującego śniadanie z ręką ubrudzoną w końskim łajnem. – A jeszcze na pożegnanie gospodarz z radością przymierzył sobie Maćka rękawiczkę… to była zemsta doskonała – nabija się Zbyszek.

Sprawca całego zamieszania i jego piec opalany suszonym, końskim łajnem.

Przez Pustynię Pamir na celowniku Afgańczyków

Liczący około tysiąca kilometrów Trakt Pamirski to jedna z najwyżej położonych dróg na świecie prowadząca przez wysokogórską pustynię, gdzie średni opad roczny jest mniejszy niż kilkugodzinna, solidniejsza ulewa na Podhalu. Wybudowana w latach 1931-34 i wyremontowana w 1980 roku droga od tamtego czasu popadła mocno w ruinę wystawiona na działania ostrego, górskiego klimatu, kamiennych lawin i osuwisk. Część drogi pokrywa asfalt różnej jakości, a pozostała część to odcinki szutrowe i kamieniste. Na tych lepszych odcinkach mieli czas na robienie zdjęć, na tych najtrudniejszych – walczyli z fatalną drogą, ciężkimi motocyklami i z własnymi słabościami. Pożegnali piękną, zieloną Kirgizję i wjechali do Tadżykistanu.

Na Trakcie Pamirskim przywitały ich jaki.

– Po drodze znaleźliśmy budynek, bo „hotel” to za dużo powiedziane, w którym mogliśmy spędzić noc – opowiada Maciek. – Byliśmy na wysokości sporo powyżej 3,5 tys m n.p.m. i to była jedna z trudniejszych nocy. Nie mogliśmy zasnąć, mieliśmy straszne duszności i robiło nam się słabo. Nasze organizmy bardzo ciężko odczuły zmianę ciśnienia. W ciągu dnia było już lepiej – dodaje.

Na wysokości 4669 m n.p.m.

Nasi bohaterowie wybrali dłuższą opcję trasy pamirskiej – prowadzącą wzdłuż granicy z Afganistanem. Nadajniki GPS w tym rejonie są blokowane, ale zgubić się nie ma gdzie, bo jest tylko jedna droga. Co pewien czas czekała ich kontrola dokumentów i formalności związane z pozwoleniem na pokonanie kolejnego odcinka trasy.

Kolejne rogatki odhaczone.

Jechali wzdłuż rzeki, która stanowiła granicę z Afganistanem. Po drugiej stronie granicy wiodła bliźniacza droga. – Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie – zaczyna kolejną opowieść Maciek. – Mówię do Zbyszka: Patrz, samochód po drugiej stronie. Jakaś osobówka, w środku cztery osoby. W pewnym momencie gość jadący z tyłu wychyla się przez okno, wyciąga kałacha i kieruje go w naszą stronę – opowiada z przejęciem. – Zrobiło nam się gorąco, ale strzały na szczęście nie padły. Cholera wie, czy chcieli nas nastraszyć, czy sobie żarty robili, ale z perspektywy czasu to mogło się to różnie skończyć – analizuje motocyklista.

Droga po lewej – Afganistan, droga po prawej Tadżykistan.

Dziewczynki na vespie

Problemem, z którym zmaga się spora część zmotoryzowanych turystów podróżujących przez Pamir Higway, to paliwo. A raczej jego brak. Stacje paliw oddalone są od siebie o kilkaset kilometrów. Chociaż nazywanie tego stacją paliw to grube przegięcie, bo to zazwyczaj niewielki stragan, na którym z bańki, jak na mleko, albo z butelek, do baku leje się coś, co nie spełnia żadnych norm jakości paliwa. Ale BMW chłopaków, ciężko, bo ciężko, ale jakoś sobie radziły.

Stacja paliw 🙂

Na Pamirskim Trakcie oczywiście nie mogło zabraknąć spotkań z ciekawymi ludźmi. Najbardziej byli pod wrażeniem spotykając turystów z całego świata, którzy na rowerach przemierzali tę drogę podczas kilkuletniej podróży. I choć niewiele mogli zabrać bagażu, to zawsze coś wyciągnęli z sakw i serdecznie częstowali naszych bohaterów. Spotykali też motocyklistów z Polski. Zazwyczaj to zorganizowane wyjazdy eventowe z zapleczem technicznym w postaci samochodów zabezpieczających. Ale najbardziej zdziwili się widząc dwie młode Włoszki, które Pamirską Szosą, wyposażone tylko w jeden plecak, „pędziły” na czerwonym skuterze vespa. – Aż nam się wstyd zrobiło z naszymi beemkami i tabunem bagaży – śmieje się Maciek.

Jak oni na tych rowerach w ogóle dają radę taki kawał i po takich kiepskich drogach?

W Tadżykistanie przeżyli też chwile grozy szukając noclegu. – W każdej wsi, do której wjeżdżaliśmy – ciemno, a wszyscy mieszkańcy zgromadzeni w jednym miejscu na jakiejś imprezie. Próbowaliśmy się zatrzymać, spytać o nocleg, ale zawsze uzbrojona policja i ludzie z jakimiś opaskami każą nam jechać dalej krzycząc: „zakaz zatrzymywania” – opowiada Maciek. – Jedna, druga, trzecia wioska – to samo. Ciemno się zrobiło, chcieliśmy gdzieś namioty rozbić i też znikąd pojawia się policja i nas przegania. Nawet pomagali nam przebijać się przez wydmę, która zasypała drogę, żebyśmy tylko pod żadnym pozorem się nie zatrzymywali. Na nocleg dojechaliśmy dopiero grubo po północy i właścicielka hostelu wytłumaczyła nam, że trafiliśmy na jakieś muzułmańskie święto, podczas którego całe wioski skupiają się w jednym miejscu i łączą przez telemost ze swoim religijnym opiekunem gdzieś we Francji, wspólnie modlą się, rozważają i absolutnie nie wolno im przeszkadzać.

Utknąć w takim miejscu na noc? Nie ma mowy, trzeba jechać aż znajdzie się jakieś bezpieczne miejsce do odpoczynku.

Na Jedwabnym Szlaku

Najtrudniejsze odcinki mieli już za sobą, choć do domu jeszcze ponad 5 tys kilometrów. Dojechali do Duszanbe, stolicy Tadżykistanu. Tam krótki postój i dalej, na Uzbekistan.

Lokalne specjały w niewielkich cenach.

W jednym z głównych miast Jedwabnego Szlaku, Bucharze, zrobili sobie dłuższy postój. Wstąpili do kuźni, w której w tradycyjny sposób wytwarzane są noże z wyjątkowej stali damasceńskiej. Dość szybko z właścicielem znaleźli wspólny język, opowiadali o swojej wyprawie, rodzinach, o Polsce, a kowal w zamian chętnie zdradzał tajniki sztuki, która z niewiadomych przyczyn zanikła na kilka wieków i obecnie uprawiana jest tylko przez nielicznych mistrzów. Nasi bohaterowie zakupili po jednym nożu i to były jedyne pamiątki, jakie przywieźli z wyprawy.

Z wizyta u kowalskiego mistrza.

Podczas spaceru zaczepił ich irański Żyd, który słysząc język polski zaprosił naszych bohaterów do swojej galerii, gdzie kolekcjonował pamiątki po Polakach, którzy w czasie wojny wraz z armią Andersa z całymi rodzinami przybyli na wschód i tam się osiedlili. Świadectwa szkolne, zdjęcia, pamiątki rodzinne po Bucharczykach, jak ich nazywano. Opiekun sam zorganizował swoiste muzeum i utrzymuje się z drobnych datków. Zwrócił się o pomoc do władz polskich, ale otrzymał odpowiedź negatywną. – Aż serce boli, że nasze państwo nie miało kilku tysięcy dolarów na zabezpieczenie tak cennych dla historii Polski zbiorów – mówi z żalem Zbyszek.

Niesamowita oaza polskości tak daleko od naszego kraju.

Poszukiwania śladów seksu i gorącej dziury

W Uzbekistanie znów problemy z tankowaniem. Leżąca na ogromnych złożach gazu postsowiecka republika nakazem jakiegoś wysoko postawionego notabla wyposażyła ogromną większość pojazdów w instalacje gazowe LGP i CNG, a benzynę wycofano ze sprzedaży. Ale na szczęście czarny rynek ma się dobrze. – Dostawaliśmy paliwo w jakichś bańkach po płynie do spryskiwaczy, albo w hotelu recepcjonista załatwiał nam tankowanie na lewo: zostawialiśmy na noc otwarte wlewy paliwa, a rano nasze baki były już pełne – śmieje się Zbyszek. – Przed końcem Uzbekistanu, na pustyni, zaczęło nam brakować paliwa, a na stacjach tylko gaz. – wtrąca nową opowieść Maciek. – Lokalesi poprowadzili nas w miejsce, w którym przy drodze mieli sprzedawać paliwo. Jeździliśmy kilka razy tam i z powrotem, ale były tylko stoiska z arbuzami i brzoskwiniami. Jak już się na dobre zatrzymaliśmy, bo motocykle zaczęły się krztusić, podchodzi do nas babka, którą mijaliśmy kilka razy i pyta, co się stało. No to my gadamy, że paliwo chcemy kupić, ale nie ma gdzie. Nagle ta rozgląda się, sprawdza czy bezpiecznie i z pomiędzy tych arbuzów wyciąga kanistry z benzyną – śmieje się motocyklista.

Ilość funkcji, jakie pełnią stoiska z owocami zaskakuje – można tu kupić paliwo, wymienić obce waluty, a nawet kupić… albo lepiej o tym nie pisać 🙂

Dotarli do granicy z Turkmenistanem. Tu czekała ich solidna „przetrzepka”. Celnicy sprawdzali dokładnie dokumenty, bagaże, a nawet zawartość urządzeń elektronicznych. – W poszukiwaniu pornografii, która jest zakazana w Turkmenistanie, dokładnie sprawdzili nasze komórki. Nawet jeśli lista odwiedzanych stron www zawierałaby jakieś ślady pornografii – nasza podróż mogła się tu zakończyć – wyjaśnia Zbyszek. – A jak widzą zdjęcie kobiety, to bez skrępowania pytają, czy uprawiałeś z nią seks i czekają na szczegóły – dodaje Maciek. Na szczęście nasi bohaterowie wiedzieli o tych kontrolach i odpowiednio przygotowali swoje komórki. Na wjeździe wraz z wizą otrzymali mapę z dokładnie zaznaczoną drogą, którą mogli jechać. I tylko tą drogą. Jakiekolwiek odstępstwa od mapy mogły skończyć się poważnymi konsekwencjami.

Zachód słońca na pustyni.

Jechali do Turkmenistanu głównie po to, żeby na środku Pustyni Kara-kum zobaczyć dziurę w ziemi – ale nie byle jaką. Wrota Piekieł (ang. Door to Hell, Gates of Hell) to potężna, płonąca dziura znana na całym świecie. Zaczęło się w 1971 roku, kiedy to grupa sowieckich inżynierów w poszukiwaniu złoża gazu zrobiła odwiert próbny. Postawili tam szyb, który zaczął się obsuwać, aż zapadł się całkowicie. Ponieważ z wykopu wydobywał się gaz, postanowiono go wypalić. Naukowcy liczyli, że gaz wypali się w trzy, góra siedem dni. Odwiert płonie już prawie 50 lat i nic nie wskazuje, żeby miał przestać. Nocny spacer w okolice krateru wyjaśnia skąd wzięła się jego nazwa.

Pukając do piekielnych wrót.

Madmaxowi jeźdźcy na pomoc

Jazda po Pustyni Kara-kum nie skończyła się dobrze. W Maćka GS-ie padło sprzęgło. Środek pustyni, do cywilizacji daleko, zachód słońca, rozwalony motocykl… nie wyglądało to ciekawie. Nagle znikąd zaczęli pojawiać się motocykliści. Na starych sprzętach, łysych oponach, otuleni szmatami – klimat jak z serii MadMax. Choć początkowo wyglądało to jak najazd pustynnych piratów i ciężko się było z nimi dogadać – mówili w swoim języku i tylko najstarszy z nich coś łapał po rosyjsku – okazali się bardzo sympatyczni i chętnie pomogli naszym motocyklistom.

Jeźdźcy znikąd.

Kolejny dzień Maciek ze Zbyszkiem spędzili ciągnąc motocykl ponad 300 km na lince do Aszchabadu, stolicy Turkmenistanu. Znaleźli nawet serwis BMW, ale okazało się, że maszynę muszą naprawić własnymi siłami. Pomoc „serwismenów” ograniczyła się głównie do dorobienia jednej rzeczy na tokarce i wlania starego oleju. Ważne, że na kołach mogli jechać dalej.

Akcja serwisowa zakończona pomyślnie 🙂

Przy okazji zwiedzili Aszchabad, który choć zabudową spokojnie jest w stanie przyjąć kilka milionów mieszkańców, wypełniony jest zaledwie w kilku procentach. I choć co chwilę widać puste domy, hotele czy parki – przepych jest ogromny. – Las Vegas może się schować – zgodnie twierdzą nasi bohaterowie.

Motocykl naprawiony, można pozwiedzać. 

Turkmenistan to kraj skrajnie policyjny. – Kontrolowano nas wiele razy. Za każdym razem sprawdzano mapę, którą dostaliśmy na granicy. Przy dojeździe do portu w Turkmenbaszy ciągu godziny skontrolowano nas dziesięć razy. I nie pomagały zapewnienia, że przed chwilą nas sprawdzano i wypytywano o wszystko. Dopiero jak przestaliśmy mówić po rosyjsku, to kontrole stały się krótsze, ale nie mniej częste – opowiada Maciek.

Nawet na takich drogach trzeba uważać z prędkością, bo nagle skądś mogą wyskoczyć policjanci.

Motory naszych bohaterów szczególnie rzucały się w oczy, bo w Turkmenistanie jazda na motocyklach jest zabroniona. – Była kiedyś ponoć taka historia, że pijany motocyklista przypadkowo wjechał w prezydencką limuzynę, która w tym momencie jechała bez głowy państwa. Zwykła kolizja, ale prezydent uznał to próbę zamachu i z dnia na dzień zakazał jazdy na jednośladach. Zakaz jazdy, sprzedaży, wywozu… w ogóle zakaz na motory. Spotykaliśmy ludzi, którzy mają piękne motocykle i jedyne, co mogą zrobić, to schodzić do garażu i słuchać dźwięku silnika, bo o jeździe nie ma mowy. Jedynie ci, których spotkaliśmy na pustyni mogą ryzykować, bo tam o kontrolę trochę trudniej, ale i tak zakrywają sobie twarze, żeby nikt ich nie poznał – tłumaczy Maciek.

Mam swój motocykl, a nie mogę na nim jeździć – żali się przypadkowo spotkany mężczyzna.

W Turkmenbaszy czekali ponad 24 godziny na prom, aby przez Morze Kaspijskie przedostać się do Azerbejdżanu. Upał doskwierał, a w okolicy nie było ani sklepów, ani poczekalni. Nic. A za szlabany wyjść nie wolno, bo cała kontrola paszportowa znów musiała by przejść od nowa. Schronili się w rozłożonym na parkingu namiocie, a z pomocą im przyszli inni ludzie oczekujący na przeprawę. – Częstowali nas jedzeniem, piciem, wódką nawet, a jak chcieliśmy zapłacić, to się o mało co nie obrażali. Fantastyczni ludzie – mówi Maciek.

Portowy camping.

Hyc przez morza ku domowi

Objawy choroby morskiej? 🙂

Po dwóch dniach spędzonych na promie wylądowali w Baku, skąd skierowali się w stronę Tibilisi, stolicy Gruzji. – Wcześniej naoglądaliśmy się już pięknych i wysokich gór, ale te w Gruzji też zrobiły na nas wrażenie – mówi Zbyszek. – Ale już coraz bardziej czuliśmy się swojsko, choć do domu był jeszcze kawałek – dodaje.

Gruzja.

Kolejne dni spędzili na promie w towarzystwie kazachskich kierowców tirów, których głównym zajęciem było picie i przechwalanie się swoimi zarobkami. Gigantyczne, przymorskie Schody Potiomkinowskie przywitały ich w ukraińskiej Odessie, z której do domu zostało zaledwie niewiele ponad tysiąc kilometrów.

Ostatnie dni dojazdu do domu zleciały błyskawicznie. Ukraina, Mołdawia, Rumunia, później szybki przelot przez Węgry, Słowację i… dom. Po 6 tygodniach i prawie 10 tysiącach kilometrów nawiniętych na koła jednośladów znów leżeli w swoich łóżkach. W głowach już zaczęli układać plan na kolejną wyprawę. Himalaje? Albo skuterem przez Wietnam? – Ameryka Południowa też fajna – uśmiechają się tajemniczo nasi bohaterowie.

Koniec jednej wyprawy i chyba początek kolejnej. Gratulacje Panowie!


Maćku, Zbyszku! Ogromny szacun i gratulacje za pomysł, odwagę i za podzielenie się z nami wrażeniami z tej niesamowitej wyprawy. Trzymamy kciuki za kolejne Wasze wojaże i liczymy na piękne zdjęcia i relację. Szerokości Panowie!

6 komentarzy

  1. Świetna relacja. Bardzo fajnie opisana. „Zazdraszczam” przygody 🙂 i życzę Wam ich jak najwięcej.
    Ciekawi mnie jedno – Czy w serwisie w Aszchabadzie mieli części od ręki?

    1. serwis BMW w Aszchabdzie to naprawdę dużo powiedziane… żadnych części tam nie ma i raczej jest problem z ich zamówieniem, poza tym nie naprawiają tam motocykli… nam się poszczęściło, przeszukaliśmy ich śmietnik, znaleźliśmy jakieś stare części z nie wiadomo do czego, potem wizyta w warsztacie ślusarskim, przerobienie – dorobienie i jazda dalej ! 🙂

  2. Jestem pod wrażeniem!!!!!!
    Gratuluje pomysłu odwagi i realizacjiWspaniy język treść i sfada
    Może pokusilibyscie sie o więcej filmów z Następnej wyprawy
    Czekam z radością na nowa relacje
    Pozdrawiam serdecznie
    Jacek 1946

  3. Czytam z zaciekawieniem opowieści z podróży, spoglądam na zdjęcia i znajoma twarz… tyle, że tak z 35 lat później niż ta znana ze spotkań Rodzinnych w Radziechowach.
    Pozdrowienia,
    „Wisła”

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.