Wyruszyli na przełomie czerwca i lipca. Przez sześć dni przejechali ponad trzy tysiące kilometrów. O swojej wyprawie w Alpy, zakończonej w nietypowy sposób, opowiadają Agnieszka i Marcin Hubiccy z Poronina.
Planowanie naszej kolejnej podróży zaczyna się zazwyczaj w zimowe, długie wieczory. Tym razem padło na Austrię, Włochy, Szwajcarię i oczywiście kraje tranzytowe – Słowację i Węgry. Nie mogliśmy się doczekać dnia wyjazdu. Aż wreszcie zostały dwa dni! Ostatnie dokręcanie, smarowanie, pakowanie i wiooo!!!
W pierwszy dzień jazdy dotarliśmy do Timelkam, uroczego miasteczka w Austrii, gdzie w równie uroczym pensjonacie spędziliśmy noc. Następnego dnia obraliśmy kierunek na Salzburg i Insbruck tak, by w efekcie trafić na Przełęcz Stelvio. Jako pierwsza z alpejskich przełęczy wywołała tak wielkie emocje, że po pokonaniu trasy zdecydowaliśmy się w jej okolicach zacumować na noc.
Drugi dzień – kierunek Genua. Ale nie tak łatwo… po pierwszych kilometrach przypomnieliśmy sobie, że to nadal Alpy. Każda wybrana droga okazuje się piękniejsza i równie wymagająca co poprzednia, a kilometry nie ubywają za szybko. Na chwilę trafiliśmy, zupełnie przez przypadek, do Szwajcarii. Przepiękne malutkie miasteczka i cudne, spokojne okolice to Szwajcaria, jaką zobaczyliśmy przez ten krótki moment pobytu.
Znów niepostrzeżenie dotarliśmy ponownie do Włoch. Okolice Bormio, nadal krajobraz alpejski – istny raj dla motocyklistów. Nawet jeśli, tak jak my, w pewnym momencie trafiasz na zawody rowerowe, coś na kształt naszego Tour de Pologne, ale z tą różnicą, że droga jest normalnie dostępna dla pozostałych użytkowników. Tak więc trafiamy w tzw. oko cyklonu: ok. tysiąc rowerzystów pnących się pod górę, byle szybciej od innych. Samochody osobowe z turystami i autokary. Ruch w obie strony, a wśród nich tacy jak my – motocykliści. Do tego upał ponad 30 stopni. W takich warunkach, osiągając prędkość 10-15 km/h, przejechaliśmy około godziny i postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na kawę.
Trafiliśmy idealnie, bo miejsce, w którym się zatrzymaliśmy, to raj dla narciarzy zimą, a w letnich miesiącach baza wypadowa dla wycieczek w góry. Do tego liczne wyciągi i kolejki na okoliczne szczyty. Skorzystaliśmy więc z okazji i wymarzoną kawę wypiliśmy w schronisku na szczycie Passo Paradiso, na wysokości ok 2500 m n.p.m., gdzie dostaliśmy się bynajmniej nie ma motorkach, ale ślicznym czerwonym wagonikiem.
Kolejne kilometry naszej trasy to powolny zjazd w kierunku morza. Zanim jednak tam dojechaliśmy – odwiedziliśmy piękne i czyste Jezioro Garda, gdzie spędziliśmy miłe popołudnie.
W naszej podróży określaliśmy jedynie kierunek i ciekawe miejsca, które chcielibyśmy zobaczyć, natomiast sam dojazd wybierany był instynktownie. Czasami pod wpływem napotkanych osób, nierzadko również motocyklistów, którzy po spotkaniu i wymianie zdań polecali nam jakieś okoliczne „perełki”. Czasami trzeba było pół godziny wracać, żeby trafić na polecaną trasę, jednak zawsze było warto.
Na nawigacji najczęściej, jeśli nie było oczywiście miejscowych „doradzaczy”, wybieraliśmy opcję „omiń drogi główne”. Takie rozwiązanie, według nas, jest najlepsze, ponieważ można zobaczyć miejsca, do których najprawdopodobniej nigdy byśmy nie trafili, a nierzadko są to urocze, ciche miasteczka z równie fajnymi restauracjami, w których podawane są lokalne specjały. Wybieranie takich tras to spotykanie także innych ludzi i nawiązywanie ciekawych znajomości z tymi, którzy w mniej uczęszczanych trasach szukają wypoczynku z dala od zgiełku.
Po dojechaniu do wymarzonego Morza Liguryjskiego, w okolicach Genui, obraliśmy kierunek na Chiavari i słynne Porofino. Niestety trafiliśmy tam już w weekend i nie mogliśmy znaleźć wolnego noclegu. Pojechaliśmy wzdłuż morza, na południe. Zatrzymaliśmy się w Sestri Levante – uroczym, kolorowym miasteczku, niestety pękającym w szwach o tej porze roku, co spowodowało, że nie zatrzymaliśmy się na dłuższy popas, jak pierwotnie zakładaliśmy, tylko po noclegu i kilkugodzinnym plażowaniu ruszyliśmy w głąb lądu – w drogę powrotną w kierunku domu.
Zaoszczędzony dzień postanowiliśmy jeszcze raz przeznaczyć na Alpy. Wcześniej jednak coś dla ducha: zwiedzanie Werony. Po kilkugodzinnym spacerowaniu w ubraniu motocyklowym po tym pięknym mieście ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na koniec podróży zostało nam przejechać się słynną trasą widokową w Austrii – Grossglockner Hochalpenstrasse, co stanowiło jakby wisienkę na naszym alpejsko-motocyklowym torciku. Wspaniale utrzymana droga wznosi motocyklistę na wysokość 2571 m n.p.m., skąd rozciąga się widok na okoliczny szczyt Grossglockner.
Ostatnia noc w Austrii, również w miejscu do którego trafiliśmy przez przypadek, to miejscowość turystyczna Katschberg. Raj dla narciarzy zimą, z mnóstwem wyciągów i stoków w zasięgu wzroku, o tej porze roku wioska prawie wyludniona.
Pyszna kolacja w hotelu i wycieczka przed zapadnięciem zmroku na jedną z tras narciarskich, która latem jest zwykłą alpejską halą z pasącymi się na niej krowami (niestety nie fioletowymi). Prawie na szczycie odkryliśmy uroczy, malutki kościółek.
Następny dzień to ostatni dzień naszej podróży. Rano trochę nas skropiło, ale nie to okazało się najgorsze. Tuż za Bratysławą, a więc prawie w domu, jeden motocykl miał dość podróży 🙁 Po prostu zgasł na środku autostrady! I nie lada sztuką było zepchnąć go na pobocze, którego akurat na odcinku kilku kilometrów nie było. Temperatura wskazywała ponad 40 stopni, a my spędziliśmy prawie dwie godziny na rozpaczliwych próbach naprawienia maszyny przy barierkach, gdzie tiry niemal ocierały nam się o plecy. To były najdłuższe dwie godziny w całej wyprawie. Kończyła się woda, a cywilizacji na horyzoncie nie było widać. Najbardziej dziwne było to, że żadnego kierowcy nie zaniepokoił fakt, że dwoje ludzi w kamizelkach, przy motorach, na autostradzie, nerwowo próbuje coś zrobić. Nikt się nie zatrzymał! Na szczęście ktoś gdzieś chyba zadzwonił, bo po dwóch godzinach przyjechała obsługa techniczna autostrady i odholowała nas na najbliższy „CPN”. Tam mając już środki do życia po ośmiu godzinach odebrał nas kolega Jarek z lawetą. Jak się później okazało wysiadło ładowanie. Spalił się, nie wiedzieć czemu, alternator.
Tak więc nasza podróż skończyła się na lawecie kolegi Jarka, na którego zawsze i o każdej porze można liczyć! Dzięki!
W przeciągu sześciu dni pokonaliśmy ponad 3000 kilometrów – nie licząc ostatnich 300 km na lawecie. W najbliższym sezonie na pewno znów gdzieś wyruszymy!
Fajna wyprawa i piękne zdjęcia-chciałbym kiedyś przejechać taką trasę