Czasami człowiek ma taką ochotę na dłuższą przejażdżkę motocyklową, że aż go nosi po kątach i szuka pretekstu do wyjazdu. Nagle… bach! E-mail: „Zapraszamy na szkolenie do Jastrzębiej Góry”. Bingo! Jadę nad morze!
Szkolenie w dniach czwartek-piątek. Od rana do wieczora, więc już w środę trzeba być względnie blisko. Spojrzenie na kalendarz. Tu się go nagnie, tu naciągnie, laptopa weźmie w kufer, to wyjdzie kilka dni. Super. Jadę przez Berlin, bo na motocyklu jeszcze tam nie byłem 🙂
Na motocyklach przyjeżdżają do mnie przyjaciele – Ola i Paweł. W weekend jeździmy po Podhalu, w poniedziałek do godzin popołudniowych pracujemy. Po 14:00 ruszamy w drogę. Oni odprowadzają mnie, a ja ich, bo mieszkają nieopodal Gliwic.
Rozstajemy się w okolicach Gliwic. Ola z Pawłem jadą do domu, a ja wskakuję na autostradę, żeby przed zachodem słońca ujechać jak najdalej. Po 20:00 zjeżdżam z autostrady i zaczynam szukać noclegu. Coś nie mam szczęścia, nie ma przy drodze kompletnie nic. Liczę na jakiś motelik, ale dopiero w Brzegu trafiam na hotele. Jeden droższy od drugiego, bo w samym centrum. Przynajmniej widok z okna ładny.
Obsługa B Hotel Centrum Brzeg nie daje się uprosić, żeby motocykl zostawić pod dachem, przy wejściu. Mówię, że rano zapowiadają straszne ulewy i mogę dopłacić – nie ma szans. Każą przestawić motocykl na główny parking, za hotelem, dość daleko od wejścia. Dziwne podejście do gościa. Nieprędko tam wrócę.
Wtorek zaczynam deszczem. Obsługa hotelu nawet rano marudzi, kiedy na czas pakowania podstawiam motocykl przed wejście główne. Co za ludzie…
Pierwsze 200 km jadę w ulewnym deszczu. Wrocław omijam szerokim łukiem. Za Lubinem wychodzi słońce, które towarzyszy mi przez następne kilkaset kilometrów. W Świebodzinie obowiązkowo zatrzymuję się przy pomniku Chrystusa Zbawiciela. Przez jednych traktowany jako obiekt kultu, przez innych wyśmiewany jako Świebodzineiro (jako parodia bliźniaczego pomnika w Rio de Janeiro) czy „najświętsza antena w Polsce” (w koronie umieszczono zestaw anten i przekaźników).
Niespełna półtorej godziny później przekraczam granicę na Odrze i wjeżdżam do Niemiec. Na motocyklu jeszcze tu nie jeździłem, jakoś nie było okazji. Berlin w ogóle omijałem szerokim łukiem, więc wreszcie uda się chociaż przejazdem rzucić okiem na to miasto.
Spory ruch, dużo remontów, z jednej strony zabytki, z drugiej nowoczesne budowle. Nie brakuje też pustostanów i ruin. Jak w każdej dużej stolicy. Wśród pieszych wypatruję ciemnoskórych. Wielu znajomych mówiło „co ty, po co tam jechać, tam same ciapate”, albo „Berlin już nie jest białym miastem, tylko czarne i turki tam mieszkają”. W centrum i na przedmieściach dostrzegam jednego ciemnoskórego i całą masę skośnookich, obładowanych elektroniką turystów. Żadnych „ciapatych” nie spotykam. Pewnie imigrantów w mieście nie brakuje, ale kolegom opowiadającym o „czarnym Berlinie” życzę więcej czasu spędzonego na turystyce w realu, a mniej posiadów w sieci.
Z Berlina wyjeżdżam na północ – kierunek Świnoujście. Nieprzyzwyczajony do czułości niemieckich fotoradarów zaliczam niezłą dyskotekę. Wszystko dobrze, dopóki pstrykają z przodu, ale łapię tez dwa błyski w plecy podczas wyprzedzania innych samochodów (około 32 km/h na trzydziestce). Na szczęście do dziś nic nie przyszło, więc chyba mam szczęście.
Do Świnoujścia docieram około 20. Obowiązkowo przywitanie z morzem. Na plaży pustki, fale szumią… ależ mi tego brakowało 🙂
Od razu kieruję się na camping w centrum. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze na pyszną rybkę, zimne piwko i wieczorny spacer po plaży. Przyjmuje mnie miły Ukrainiec, oblicza: jeden namiot, jedna doba, jedna osoba, parking: 37,5 zł. Hmm, tanio nie jest, ale ok. Zaczyna spisywać z dowodu moje dane, nagle wchodzi szefowa. Rzuca okiem, wyrywa kartkę z obliczeniami i zaczyna opieprzać pracownika: „Co to tu napisałeś!? Motor dolicz, zobacz jaki duży i drogi. I klimatyczne za dwa dni, bo dziś jeden, jutro drugi”. Kreśli coś na kartce i oddaje. „O, teraz masz dobrze policzone”. No i wyszło ponad 90 zł. Myślałem, że mnie szlag trafi. Krótka wymiana zdań z szefową nic nie daje. „My tu przez wasze przyjazdy za wszystko musimy więcej płacić, bo to miejscowość turystyczna” – rzuca na odchodne. Dziwne podejście do klienta, choć nie raz słyszałem podobne słowa w Zakopanem…
Nocleg znajduję przez TripAdvisora na drugim końcu Świnoujścia za 40 zł za pokój. Motocykl parkuję pod oknem. Niestety do restauracji na rybkę już nie ma czasu, poza sezonem restauracje czynne tylko do 21:00. W pobliskim sklepiku kupuję zgrzewkę piwa i paczkę kabanosów z wysoką zawartością białka. Wprawdzie bez glutaminianów, fosforanów i barwników, ale głód zaspokojony, a w głowie szumi, jak na plaży, więc jest super 🙂
Kolejny dzień, środa, to trasa wzdłuż wybrzeża. Przemierzałem ją już wiele razy. Jadę z ciekawości, zerkając co się zmieniło. Tam, gdzie się da, jadę drogami szutrowymi i polnymi. Niestety, podobnie jak na Podhalu, z roku na rok coraz więcej dróg zamykanych z wyłączeniem rowerzystów, ale i oni nie mają za łatwo, bo trafiam na taki kwiatek:
W Wisełce odwiedzam ośrodek, gdzie 30 lat temu byłem na zielonej szkole. Obecnie przebywające tam dzieciaki nie wierzą, że mogłem tu być tak dawno: „Przecież ten ośrodek nie jest tak stary”. A ja niby jestem? Foch…
Przed Darłowem znajduję świetną smażalnię. Rybka-cudo. Dostaję tak wielką porcję, że wszyscy się na mnie gapią, a mama siedzącego obok przy stoliku chłopca mówi do małego: „jak nie zjesz tego małego kawałka, to następnym razem zamówię ci takiego rekina, jak pan dostał”. Strach w oczach malca ogromny.
Za Ustką załamuje się pogoda. Zaczyna kropić. Rodzinka w Gdańsku już czeka z kawą i ciastkiem, więc zjeżdżam z wybrzeża i pędzę na Trójmiasto.
Po krótkiej wizycie u rodzinki jadę na miejsce wyznaczonego wcześniej noclegu. Firma rezerwowała. Kazali odpocząć przed szkoleniem. Warunki królewskie, ale okazuje się, że w okolicy już się nie zje, a sklepu nie uświadczysz. Okoliczne pizzerie poza sezonem po 20 już nie rozwożą pizzy, więc lipa. Dobrze, że zjadłem tego rekina, bo inaczej głód by doskwierał.
Rano wczesna pobudka i kierunek Jastrzębia Góra – polski Nordkapp 🙂 Obowiązkowo zawsze pod pomnik, Gwiazdę Północy, najdalej na północ wysunięty kawałek Polski. Pamiątkowa fotka i… „Dzień dobry, policja”. Dwóch młodych mundurowych pojawia się znikąd. „Tam na wjeździe jest zakaz, który pan złamał. Będzie mandat”. Na co ja, że wjechałem inną drogą, gdzie zakazu nie było. Pan policjant nie wierzy, ale daje się namówić na krótki spacer. Przyznaje rację – pozostałości starej drogi, brak zakazu. Wprawdzie wjazd od śmietnika pobliskiego marketu, ale zgodnie z prawem. Przepraszają, chwilę jeszcze gadamy o motocyklu i odchodzą. A ja jadę się szkolić.
Szkolenie kończy się tuż przed 16:00. Szybkie pakowanie i w drogę. Droga z Trójmiasta na Elbląg nadal w remoncie. Korki ogromne. Myślałem, że już ją zrobili, przecież już chyba z 10 lat przy niej dłubią i skończyć nie mogą.
Przed Pasłękiem odbijam z S7 na Morąg. Uwielbiam te warmińsko-mazurskie okolice. Zarośnięte drzewami drogi, jeziora, stare budynki i nowe, luksusowe hotele. Dojeżdżam do Ameryki, tej pod Olsztynkiem.
Na Googlu wbijam najbliższy camping. Już 20:05, czas czegoś poszukać. Okazuje się, że prawie wszystkie campingi zamknięte, a pensjonaty zajęte. Sezon? Nie! To budowa ekspresówki S51 – wszędzie mieszkają pracownicy firm budujących tę drogę. Przebijam się więc na drugą stronę budowy (co wcale nie jest takie łatwe i średnio zgodne z prawem) i jadę w stronę dwóch dużych jezior z nadzieją, że tam coś znajdę.
Nieświadomie zapędzam się w kozi róg, pomiędzy jezioro Pluszne Wielkie a Łańskie. Przez kilkanaście kilometrów nie znajduję campingu, co więcej – ani żywej duszy. Z zasięgiem telefonu też problem. Na GPSie znajduję jakąś miejscowość Ząbie i na nią obieram kierunek. Jak tam nic nie znajdę, to rozbiję się na dziko i tyle.
Na chwilę znalazł się zasięg i Google pokazał, że za trzy kilometry dojadę do campingu. Kieruję się tam, choć już definitywnie daję sobie ostatnią szansę. Rozbijam się tam – obojętne, czy camping jest, czy to tylko ściema nawigacji.
Przed bramę campingu podjeżdżam o 21:25. Pani jeszcze zdążyła mnie skasować za wjazd (jakieś grosięta) i poinformowała, że tuż za jej budką są prysznice z gorącą wodą. Tylko zapomniała powiedzieć, że za 5 minut kończy pracę i zamyka całe to SPA, więc czeka mnie dziś kąpiel w pobliskim jeziorze albo zimny prysznic. Nie chcę przeszkadzać wędkarzom i zakochańcom ściskającym się na pomoście – idę pod zimny prysznic.
Wracając spod prysznica zaczepia mnie jeden z gości campingu. Przyjechał z Warszawy na motocyklu, ale ma tutaj wypasioną przyczepę i regularnie odwiedza to miejsce. Właśnie popija z kumplem piwko i tak przyszedł zagadać do brata-motocyklisty. Opowiada o wypadach po okolicach, skąd pochodzi. A ja chwieję się na nogach, ledwo żywy po całym dniu szkolenia, po 300 km jazdy i po baletach poprzedniej nocy. I wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie to piwko, które sączy kolega. Ależ mi narobił ochoty na taką puszczeczkę. Wstydziłem się zapytać, czy nie poczęstuje, a sam na to nie wpadł.
Rano wcześnie pobudka. Dziś sobota. Muszę dojechać do domu, bo jutro już praca czeka. Dziś w sumie też muszę wpaść na zlot motocyklowy do Zabierzowa pod Krakowem.
Włóczę się jeszcze przez dwie godziny bezdrożami, później wskakuję na „siódemkę” i lecę na Warszawę.
Po drodze zatrzymuję się przy jednym z bunkrów, które pamiętają Bitwę pod Mławą 1 września 1939 roku. Była to jedna z pierwszych bitew wojny obronnej Polski i podczas II wojny światowej w ogóle. Walczącymi między sobą siłami były polska Armia Modlin dowodzona przez gen. Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego oraz niemiecka 3 Armia pod dowództwem gen. Georga von Küchlera.
Niemcy w ogóle nie wiedzieli o tym, że w okolicy Mławy znajduje się system fortyfikacji. To pomogło wojskom polskim, ale nie przechyliło szali zwycięstwa na naszą stronę. Wojska polskie musiały wycofać się w kierunku Twierdzy Modlin po czterech dniach walki.
Warszawę omijam od strony Żyrardowa. Dalej na Grójec i nową S-siódemką na Kraków. Miejscami jeszcze roboty trwają, ale droga przed Radom, Kielce i Jędrzejów wygląda super!
Na zlocie w Zabierzowie prezentuję się troszkę jak kosmita na obładowanym motocyklu. Tu piękne, błyszczące, wypieszczone na zlot maszyny, a obok mój osiołek. Ale impreza fajna, robię kilka zdjęć i spotykam znajomych, którzy to, że dojechałem tu przez Berlin i Gdańsk uważają za głupi żart 🙂
W drodze na Podhale kupuję jagody (czyli po góralsku borówki) od przesympatycznego małego handlarza. Zbiera na wakacje, które zaczną się już za ciut ponad tydzień. Dostaje napiwek 10 zł i pęka z radości. A borówki okazuję się genialne. Dwa słoiki litrowe znikają jeszcze tego samego wieczora.
Do domu zajeżdżam po 17. Czas całkiem niezły, myślałem, że będę później. Szczególnie, że jakoś nie spieszyłem się za bardzo. W sumie po tych 6 dniach, z czego jazdy tak naprawdę 3 dni i dwa popołudnia, nabijam około 2440 km (2431 według licznika, 2448 według GPSa).
Kuzynie! Z dużym zainteresowaniem- rosnącym w czasie czytania i oglądania zdjęć przebrnąłem i muszę przyznać, że Twoja narracja bardzo mi się podoba. To że robisz mistrzowskie foto wiedziałem, ale że jesteś również mistrzem słowa-komentarza to nowe odkrycie ciebie.
Pozdrawiam Wirginiusz
Dziękuję bardzo! 🙂 Pozdrawiam serdecznie