Chwilę po wyjeździe, zaledwie kilkadziesięsiąt metrów przed nami, przez drogę przebiegł wielki niedźwiedź. Tak brunatny, że aż czarny. – To na szczęście? Czy, jak w przypadku czarnego kota, wręcz odwrotnie? – zastanawialiśmy się do końca podróży.
Nasza wyprawa na Bałkany miała być uzupełnieniem trasy, którą robiliśmy rok wcześniej (czytaj: Rumuńska trasa wzorcowa). To tam, na trasie Transfogarskiej, nasz najmłodszy kompan Bartek, wtedy jeszcze plecaczek, w dniu szesnastych urodzin obiecał sobie, że za rok wróci tu na swoim motocyklu. Zrobił prawo jazdy A1 (od 16 lat, na max. 125 ccm), kupił motocykl „stodwudziestkępiątkę” i sporo trenował, żeby spełnić swoje marzenie.
Na kilka tygodni przed planowanym wyjazdem okazało się, że dwóch naszych kolegów nie da rady jechać z powodów rodzinnych. Zostaliśmy więc w dwójkę – Bartek i ja. Cel: Morze Czarne!
Litr dwieście i pół ćwiartki
Nasz team już na pierwszy rzut oka budził wesołość u obserwatorów 🙂 Ja: i rajder, i motocykl: XXXL, a Bartek i jego maszyna: XXXS „mały, chudy, ale byk”.
Tak naprawdę to chińsko-polski Romet ADV125 był największą niewiadomą tej wyprawy. Niby nowy, salonowy, ale każdy, kto jeździł tym sprzętem wie, że bywa różnie – czasami coś potrafi odpaść ot tak. Przed wyjazdem czytaliśmy fora internetowe, gdzie „spece” rozpisywali się na temat tego, jakie części obowiązkowo trzeba zabrać na wyprawę powyżej stu (!!!) kilometrów. Wyszło nam, że musielibyśmy za moim BMW R1200GS ADV ciągnąć drugiego rometa. Uznaliśmy więc, że poza łatkami do dętek nie bierzemy nic. Trasy też nie ustalaliśmy jakoś szczególnie – tylko punkty, które chcemy odwiedzić. A reszta miała być przygodą. I była! 🙂
Kliknij na zdjęcie, aby pobrać dokładną trasę w pliku GPX.
Dzień 1
Komu w drogę temu „miś”
Poniedziałek. Ruszyliśmy tuż przed siódmą rano. Kropił lekki deszczyk, ale to nie miało żadnego znaczenia – liczyło się tylko to, że wreszcie możemy ruszyć w trasę. Pamiątkowa fotka na granicy ze Słowacją, telefony do rodziny i dalej jazda na południe. Ja prowadziłem, Bartek jechał drugi.
Polsko-słowacka granica w Jurgowie.
Pierwsze zakręty pokonywaliśmy powoli, bo ślisko było, jak diabli. Po kilku kilometrach, przy dojeździe do Przełęczy Zdziarskiej, nagle z lasu wybiegł potężny niedźwiedź. Jakieś kilkadziesiąt metrów od nas. Wielki, kudłaty, prawie czarny, ze 300 kilo wagi minimum. Przebiegł przez drogę i wpadł na rozległą polanę. Sięgnąłem po aparat schowany w tankbagu, ale zanim go uruchomiłem i zrobiłem zdjęcie – niedźwiedź zniknął w zaroślach na końcu łąki. Zatrzymaliśmy się na poboczu (w sumie do tej pory nie wiem po co), ale na słowa Bartka: – Jeśli on uciekał przed czym większym, to chyba nie chcemy tego widzieć – z uśmiechami na twarzy ruszyliśmy dalej.
Tylko tyle misia udało się złapać… ręka drżała 😀
Skierowaliśmy się na Nową Spiską Wieś, gdzie zaplanowany był pierwszy postój. Gorąca kawa, ciacho i zerknięcie na pogodę. Zdecydowaliśmy, że odpuszczamy najbardziej kręte drogi Niżnych Tatr i Słowackiego Raju, bo tam leje najmocniej. Skierowaliśmy się na Koszyce, a stamtąd już tylko kawałek i Węgry.
Rozpadało się na dobre. Wreszcie musieliśmy ubrać przeciwdeszczowe gumy, bo na horyzoncie nie było widać poprawy pogody. Bartek za to zdobył pierwszą wyprawową naklejkę – węgierskie „H” dumnie zagościło na przedniej szybie romecika.
„H” naklejone 🙂
Przez moment lało konkretnie, później – na szczęście – trochę popuściło. Próbowaliśmy dostać się do przeprawy promowej przez rzekę Cisa (węg. Tisza), ale okazało się, że prom już dawno nie kursuje. Nadrobiliśmy przez to jakieś 30 km, ale za to okolice ładne. I się w międzyczasie rozpogodziło.
Unikaliśmy dróg głównych, ekspresówek i autostrad. Tam, gdzie tylko się dało – jechaliśmy boczkami. Często również drogami gruntowymi. Staraliśmy się nie przekraczać 80 km/h. To optymalna prędkość dla małego rometa, szczególnie z tak lekkim pasażerem, jak Bartek. Przy takich prędkościach nasze maszyny paliły znikome ilości paliwa – romek około 2,7 l, a beemka około 4,5 l na 100 km, więc spokojnie ponad 450 km mogliśmy jechać od stacji do stacji.
Boczne dróżki zawsze spoko.
Do granicy z Rumunią dotarliśmy kilka minut po godzinie szesnastej. Celnicy bardzo uważnie sprawdzali dokumenty Bartka. Byli tak zaskoczeni motocyklistą w tak młodym wieku, że prawie nie sprawdzili moich papierów. Ostatecznie puścili nas bez uwag, ale zdziwienie na ich twarzach było widać 🙂
Ta radość… 🙂
Kierowaliśmy się na znany nam z wcześniejszej wyprawy motel Route60 przy jednej z głównych dróg (polecamy!). Ostatnie kilkanaście kilometrów przejechaliśmy drogą szutrową. Deszczowe chmury oświetlane promieniami zachodzącego słońca dały nam przepiękny drogowskaz – tęczę, która doprowadziła nas do samego motelu.
Tęczowe zakończenie pięknego dnia.
Dzień 2
W koło komina
Poranna „odprawa” śniadaniowa i decyzja: „dziś nie atakujemy Transalpiny, bo zanim tam dojedziemy, to trafimy na popołudniowe burze”. Zdecydowaliśmy, że pokręcimy się po okolicy i przygotujemy do wysokogórskich wojaży następnego dnia.
Polecamy motel Route60. Zawsze nas tu miło ugoszczą i zadbają też o zabezpieczenie motocykli.
Ruszyliśmy około 8. Już po kilku kilometrach wjechaliśmy do miejscowości Huedin znanej z ciekawej zabudowy. Romskie pałace o dziwacznych zdobieniach wyglądają przedziwnie. Warto je zobaczyć na własne oczy.
Tak samo ładne, jak i brzydkie 🙂
Zaraz za Huedinem nasze koła skierowały się na drogę 1R prowadzącą przez Góry Zachodniorumuńskie (rum. Apuseni lub Munţii Apuseni). I zaczął się motocyklowy raj – z wąskimi, krętymi drogami i pięknymi widokami.
Nie brakowało nam też towarzystwa – na środku drogi raz po raz natykaliśmy się na konie czy krowy, które zupełnie nic sobie nie robiły z naszej obecności.
(Święte) rumuńskie krowy.
Gdy wjechaliśmy w rejony podgórskie, zaczął nam doskwierać upał. Temperatura poszybowała powyżej 30 kreski i zrobiło się gorąco. Na nowopołożonym asfalcie czuliśmy się, jak jajka na patelni.
Wkrótce dojechaliśmy do miejsca, gdzie ten asfalt dopiero układali. Przez następne kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy przez ogromny plac budowy. Czasami w głębokim szutrze, a czasami w dziurawym asfalcie pozostałym ze starej drogi. Kurz wzbudzany przez ciężarówki był tak dotkliwy, że na mijankach nie czekaliśmy na czerwonym świetle, tylko jechaliśmy powoli z nadzieją, że się zmieścimy. To zresztą w Rumunii norma – czerwone światła poza ścisłym terenem miast przez lokalesów rzadko są respektowane.
Off-road on-road 🙂
Kiedy wreszcie minęliśmy remonty – znów coś. Czujnik w tylnej oponie zaczął sygnalizować spadek ciśnienia. Szybki postój, oględziny – niewielki kawałek metalu wbity w oponę. Miałem wprawdzie zestaw naprawczy, ale ciśnienie spadało powoli, więc spokojnie pojechaliśmy dalej.
Taki malutki wiór, a jednak udało mu się przebić przez gumę i oplot opony.
Po kilkunastu kilometrach trafił się wulkanizator, który w ciągu 5 minut fachowo poradził sobie z gwózdkiem, a koszt naprawy z napiwkiem wyniósł niewiele ponad 20 zł.
Obraliśmy kierunek na miejscowość Zlatna, którą odwiedzałem już kilkakrotnie i znałem tam świetny, tani pensjonacik z restauracją. Znów wjechaliśmy w góry, krętą drogą z widokiem na skałę Vulcan (1257 m n.p.m.) dotarliśmy na nocleg.
W kierunku na Zlatną.
Kiedy wjeżdżaliśmy na plac pensjonatu Leu’ de Aur ludzie przyglądali nam się z uwagą. Jedna z pań zapytała, czy ten młody człowiek w ogóle ma prawo jazdy i ile ma lat. Kiedy jej odpowiedziałem, że dziś ma urodziny, to wszyscy dookoła zaczęli mu składać „happy birthday” i zrobiło się wesoło. Wieczorkiem zamiast tortu była pizza ze świeczką i zasłużone piwo – oczywiście bezalkoholowe 😉
Siedemnaste urodziny spędzone na wyprawie motocyklowej po Bałkanach. Czy można marzyć o czymś piękniejszym?
Dzień 3
Chiński romet na transalpińskich winklach
Już kilka minut po szóstej byliśmy na nogach. Wyruszyliśmy bez śniadania, bo wydawali je dopiero od 9. Chcieliśmy przed upałami i burzami przejechać przez góry. Poranne mgły jeszcze wisiały nad okolicą, a dookoła rozchodził się zapach świeżo skoszonej trawy.
Uroki Rumunii.
Po około dwóch godzinach rozpoczęliśmy powolną wspinaczkę na jedną z najpiękniejszych dróg w tej części Europy. W połowie drogi, w wiosce Obârşia Lotrului, zrobiliśmy sobie małą przerwę. To tu dopiero rozpoczyna się wysokogórska część kultowej drogi 67C.
Brama do raju 🙂
Tego kawałka trasy obawiałem się najbardziej. Czy mały, chłodzony powietrzem silniczek da radę wdrapać się na taką wysokość? Czy nastoletni motocyklista, który prawo jazdy odebrał zaledwie kilka tygodni wcześniej, poradzi sobie na krętej drodze? Odpowiedź na te pytania przyszła bardzo szybko. Bartek sprawnie i z wyczuciem pokonywał każdy kilometr Transalpiny odpowiednio dobierając przełożenia i obroty silnika, dzięki czemu romecik nie miał większych problemów z wdrpaniem się na szczyt.
Romet „chodził” pod Bartkiem tak sprawnie, jakby miał z 70 koni mechanicznych, a nie zaledwie 11.
Na górze czekała wyjątkowo pyszna kawa, spóźnione śniadanko i pamiątkowa naklejka z tej kultowej trasy.
Z pozdrowieniami dla MotoPodhalan!
Zjazd z najwyżej położonego punktu Transalpiny trwał jeszcze kilkadziesiąt minut i był równie ciekawy, co wcześniejsza część trasy. Na niebie zaczęły pojawiać się chmury, ale już po kilu przejechanych kilometrach (i kilkuset metrach nad poziomem morza mniej) temperatura podskoczyła o kilkanaście stopni w górę i zrobiło się upalnie. Około godzinę po naszej wizycie na Transalpinie przeszły tam solidne burze.
Tę trasę koniecznie musicie przejechać. Jest o niebo lepsza i mniej uczęszczana niż Transfogarska.
Zjechaliśmy z góry i kierowaliśmy się na południowy-wschód. Zakręty się skończyły, a zaczęły długie i proste odcinki, jak z amerykańskiego filmu.
W drodze na Giurgiu.
Po 18 zaczęliśmy się rozglądać za jakimś noclegiem, bo poranne górskie drogi i popołudniowy upał mocno dawały się we znaki, ale przez ponad 100 km nie było nic. Spodziewaliśmy się, że w przygranicznym Giurgiu coś znajdziemy i faktycznie trafił się elegancki hotelik z fajną restauracją i marketem obok.
Hotel Sud w Giurgiu. Warunki spoko, ceny w normie, jedzenie super, a obok wielki market.
Wieczorem wreszcie dało się żyć – temeratura spadła do „zaledwie” 25 kresek. Przed snem czekał nas jeszcze serwis maszyn, zakupy i zimne piwko.
Dzień 4
Ku morzu!
Pospaliśmy dość długo. Dopiero około 9 wyruszyliśmy w drogę. Zaledwie kilka kilometrów dzieliło nas od granicy. Sprawnie ominęliśmy korki i już po chwili przekraczaliśmy most przyjaźni na Dunaju. Szybka kontrola paszportowa i Bułgaria!
Dla mnie, pokolenia 1980+, cyrlica to wyzwanie. Dla Bartka, pokolenia 2000+, cyrlica to kosmos.
Zaczęły się małe problemy z rometem. Spalił się polski przekaźnik dodatkowych halogenów dołożonych przez nas przed wyjazdem. Małe, ledowe lampki poprawiały jednak bardzo dobrze widoczność rometa na drodze, więc spróbowaliśmy coś ponaprawiać. Przy okazji kupiliśmy też olej, bo jego stan niebezpiecznie szybko zbliżał się do poziomu minimalnego.
Parkingowe grzebanko przy romecie.
Temperatura przekraczała 36 kresek na plusie i było okrutnie duszno. Nawet w górach pomiędzy obwodami Szumen i Burgas upał był niemiłosierny.
Zaledwie dwa dni wcześniej marudziliśmy, że deszcz i zimno… teraz o kilku kroplach marzyliśmy.
Około godziny 14 dotarliśmy do Burgas. To miasto było naszym celem. To tu planowaliśmy dojechać i zastanowić się, co dalej. Siedząc nad mapą na stacji benzynowej, chłodząc się lodami i zimną colą, myśleliśmy, czy jechać jeszcze na południe, ku granicy z Turcją, czy na północ, wzdłuż wybrzeża, aż do rumuńskiej Konstancy. Padła decyzja – „Jedziemy na północ, nie ma co kusić losu!”. Faktycznie, upał spowodował, że romet stał się miękki, jak rower. Wystarczyło mocniej nacisnąć ręką na kierownicę, żeby dobić przednie zawieszenie. Zdecydowaliśmy, że poszukamy gdzieś nad morzem fajnego campingu i zrobimy sobie dzień odpoczynku.
Próbując wyjechać z zatłoczonego Burgas wreszcie zobaczyliśmy też upragnione Morze Czarne. Przyjemna morska bryza tylko nas upewniła w przekonaniu, że dzień przerwy dobrze nam zrobi 🙂
Obojętne, czy się ma 17 lat i 11 koni pod tyłkiem, czy ma się dwa razy więcej lat i 10x więcej koni – radość z dojazdu do celu jest dokładnie taka sama!
– Spokojnie, jesteśmy na wybrzeżu, nocleg znajdziemy w try miga! – pomyśleliśmy. Nic bardziej mylnego. Owszem, luksusowych hoteli nie brakowało, ale dla normalnych zjadaczy chleba – lipa. Tak minęliśmy Słoneczny Brzeg i w upale, korkach i przy prędkości około 30 km/h przejechaliśmy górski odcinek nadmorskiej Starej Płaniny.
Na camping trafiliśmy dopiero po 16 w miejscowości Obzor. Ku naszemu zdziwieniu od 16 do 19 obsługa miała przerwę i recepcja była zamknięta. Za to wisiał cennik, który nas trochę zaskoczył – za dwie osoby i dwa motocykle wychodziło 18€ za dobę. I to przy jednym namiocie i bez prądu.
Na szczęście z pomocą przyszedł nam TripAdvisor w komórce, który zaproponował nam hotel z klimatyzacją, widokiem na morze, restauracją i w ogóle full wypas za – uwaga – 22€ za dobę. Wstyd było nie brać!
Plaża piękna, woda czysta, ale… zimna jak cholera 🙂 Bartkowi to nie przeszkadzało, ja wymiękłem.
Motocykle pozwolono schować nam na zamykanym zapleczu i już godzinkę później kąpaliśmy się w zimnym, jak cholera, morzu, wsuwaliśmy lokalne przysmaki i popijaliśmy chłodne piwko.
A z tym piwkiem to też była śmieszna sytuacja, bo kelner spytany, czy nie będzie to dla niego problem, że młody człowiek popijać będzie piwko, odpowiedział z powagą: „Widziałem, że ten młody człowiek przyjechał tu na swoim motocyklu, więc należy mu się wielkie piwo!”
Wsuwamy lokalne przysmaki.
Dzień 5
Zasłużony odpoczynek
Piątek spędziliśmy kursując pomiędzy plażą, sklepem z lodami, restauracją i znów plażą… i tak w kółko. Dzień odpoczynku też się czasami należy.
Na plaży gorąco, jak w Afryce, w wodzie zaś zimno, jak na Antarktydzie. Biedni my 🙂
Chociaż całkiem bez motocykli nie wytrzymaliśmy: Bartek spróbował swoich sił na skuterze wodnym (prawie, jak moto), a po południu zajęliśmy się naszymi maszynami, żeby zadbać o nie przed wyjazdem w drogę powrotną.
Skuter wodny to prawie taki motocykl, tylko że bez kół.
Wieczorem siedzieliśmy już nad mapą i prognozą pogody. Nie wyglądało to najlepiej. Zapowiadane nawałnice zmusiły nas do zmiany planów i rezygnacji z podróży na północ, wzdłuż wybrzeża.
Dzień 6
Brakujące kilkaset metrów
Wypoczęci ruszyliśmy wcześnie rano. Upał już doskwierał.
Super miejsce – Hotel Dukov, Obzor. Super ceny, ekstra warunki, świetna okolica. Polecamy!
Chcąc sprawnie ominąć Warnę wpakowaliśmy się w jej chyba najbiedniejszą i przemysłową część. Smród, bieda, wychudzone psy, ludzie żyjący w fatalnych warunkach, płonące śmietniska tuż obok osiedli przypominających slumsy – zupełnie nie przypomina to tej turystycznej Warny, którą znamy z pocztówek.
Tutaj turyści nie zaglądają.
Za Warną skierowaliśmy się na Dobrycz i Silistrę. Ciągnące się kilometrami uprawy lawendy i słonecznika robiły wrażenie. A przy drogach strachy na wróble wykonane ze śmieci.
Fajny pomysł.
Upał wzmagał na sile. Powoli dochodziło do 40 kresek na plusie.
W Silistrze ponad pół godziny czekaliśmy na granicy bułgarsko-rumuńskiej. Panom strażnikom w ogóle się nie spieszyło, choć na przejściu stało kilkadziesiąt samochodów.
Dobrze chociaż, że na przejściu granicznym mogliśmy stanąć w cieniu.
Kolejna godzina minęła, zanim przeprawiliśmy się przez Dunaj. Oczekiwanie na prom przeciągało się w nieskończoność. I „pękło” magiczne 40 stopni.
Asfalt – dosłownie – zaczął się rozpływać, usta schły na potęgę, a podręczne picie w tankbagu znikało błyskawicznie.
To uczucie, kiedy asfalt zmienia stan skupienia…
Nawet postojów nie chciało się nam robić. A jeśli już, to pakowaliśmy się do cienia, a do klimatyzowanych stacji benzynowych wchodziliśmy w kurtkach, żeby nie dopadł nas jakiś szok termiczny albo przeziębienie. Maks tego dnia to stabilne 43 stopnie. Podczas mijania ciężarówek, w powiewach gorącego wiatru, termometr wskazywał nawet 46 stopni.
Tyle udało się sfotografować, później mi się już nie chciało.
Za Bukaresztem wreszcie na niebie pojawiły się delikatne chmury, a temperatura spadła do – zaledwie 🙂 – 38 kresek. Podczas obiadu z przydrożnej pizzerii zdecydowaliśmy, że spróbujemy dojechać jak najbliżej trasy Transfogarskiej. Raz, bo jest tam pełno pensjonacików, a dwa, że prognozowane nawałnice mają nadejść nad góry za około dobę.
Wreszcie wieczór i chłodniej!
Przed godziną 20-stą zdążyliśmy zrobić zakupy i znaleźć nocleg. Byliśmy za miejscowością Curtea de Argeș, więc już na południowym końcu trasy Transfogarskiej.
Kolejna miejscówka godna polecenia – pensjonat Nicky.
To był jeden z najbardziej ekstremalnych dni tej wyprawy. Najwyższa temeratura i najdłuższy dystans dzienny. Do wymarzonego pokonania bariery dziennej 500 km niestety brakło Bartkowi około 700 metrów. Przez chwilę myślał jeszcze o tym, żeby dokręcić ten dystans, ale byliśmy tak padnięci, że poszliśmy spać.
Dzień 7
Nie jedźcie tą drogą
W nocy padało i grzmiało, ale delikatnie. Nad ranem też pokropił deszcz. Po 8 niebo się oczyściło, wyszło słońce i zrobiło się strasznie duszno. Ja zająłem się motocyklami, Bartek ogarnął śniadanie i kawę.
Podział obowiązków to podstawa.
Ruszyliśmy coś po godzinie 9 i już po kilku kilometrach zaczęły się fajne zakręty. Byłoby super, gdyby nie setki osób, które niedzielę postanowiły spędzić przy tej trasie. Co kilkanaście metrów zaparkowany samochód, a obok rozpalający się grill. Całe rodzinki łażące po asfalcie, jak osły. Przed nami zaś kierowcy, którzy szukając wolnego miejsca do parkowania i rozbicia własnego biwaku wyrabiali takie rzeczy za kółkiem, że aż strach było koło nich jechać. Tak przejechaliśmy pierwsze kilkanaście kilometrów. Później było już troszkę lepiej, ale w pogodną niedzielę nigdy więcej już nie pojadę trasą Transfogarską, co również i Wam odradzam.
Sznur aut ciągnął na niedzielnego grilla na Transfogarskiej.
Podczas przerwy na kawę i ciacho do Bartka przyczepili się rajdersi z Włoch, którzy z zaciekawieniem obeserwowali rometa i chętnie fotografowali się z młodym kierowcą.
Włoscy koledzy równie mocno przyglądali się rometowi, co Bartkowi.
Im wyżej, tym grillowych turystów mniej. A i niebo zaczęło się szybko zachmurzać.
Na samej górze, przy parkingu i jarmarku, tłok, jak nad Morskim Okiem w szczycie sezonu. Przy jeziorze Bâlea już spokojniej.
Choć byłem tu już kilka razy – nigdy wcześniej nie zatrzymywałem się nad jeziorem. A szkoda.
Kilka zdjęć, pamiątkowe naklejki i czas zmykać. Od dołu nadchodziła już spora mgła.
Ta strona troszkę luźniejsza.
Na dole zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę (na wodzie z górskiego potoku) i jedzonko. Wreszcie było chłodniej i dało się normalnie żyć.
Kawa w górach, a na wodzie z potoku – super sprawa.
Obraliśmy kierunek na Gheorgheni, gdzie znajdował się kolejny ze znanych nam hotelików w dobrej cenie i z dobrym jedzeniem.
Na miejsce zajechaliśmy około 18. Wieczorem zaczęło padać, a w nocy, w oddali, słychać było odgłosy potężnej burzy. To nawałnice, które zapowiadali i przez które musieliśmy zmienić naszą trasę.
Hotel Filo – to kolejna fajna lokalizacja. Przystępne ceny i fajne jedzonko. Szczególnie wyprażany ser, ale mięsiwa też mają różne 🙂
Dzień 8
Czar rumuńskich dziur
Poranek był wilgotny, ale ciepły. Ruszyliśmy w kierunku Wąwozu Bicaz.
Z kilometra na kilometr kropiło co raz mocniej, aż w wąwozie dopadł nas deszcz. W końcu trzeba było założyć te znienawidzone, przeciwdeszczowe gumy.
Wąwóz Bicaz w deszczu.
Kolejny cel: Przełęcz Prislop, oddzielącą Karpaty Marmaroskie na północy od Gór Rodniańskich na południu. Droga prowadząca na przełęcz od lat była w fatalnym stanie. Teraz wzięli się za jej naprawianie, ale robią to typowo po rumuńsku. Tu kawałek zerwą, tam kawałek zalepią, tu ktoś zapomniał zabezpieczyć dziurę, tam półmetrowej wysokości sterta gruzu na środku drogi… cóż począć, taki urok Rumunii, która próbuje doganiać bardziej rozwinięte kraje Europy.
Rumunia w pigułce. Brakuje tylko konia i furmanki.
Okolice znajdującego się na przełęczy klasztoru, zazwyczaj ciche i spokojne, zamieniły się w wielką bazę sprzętu i materiałów do budowy nowej drogi. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę, ale zaraz uciekaliśmy w dalszą podróż.
Jeden wielki plac budowy.
Nocleg znaleźliśmy w Sapancie – wioski znanej z Wesołego Cmentarza. Jednak oglądaliśmy go już kilka razy i tym razem odpuściliśmy zwiedzanie.
Hotel, camping i restauracja – Casa Ana w Sapancie, zapamiętajcie to miejsce, bo warto!
Wieczorem, przy kolacji, oglądaliśmy rumuńskie wiadomości, a w nich reportaż z zalanych po potężnych ulewach miejscowości. Prognozy niestety się sprawdziły – to właśnie były te nawałnice, przed którymi uciekaliśmy.
Dzień 9
Zabawa zamiast powrotu
Naszą wyprawę śledziło wielu znajomych. Prawie każdego wieczora dzwonili i pytali o wieści z trasy. Jeszcze w Sapancie gadaliśmy ze Staszkiem, z którym miałem przyjemność zwiedzić kawał Europy. Zaproponował, że wyjedzie nam na powitanie. Tak od słowa, do słowa i wyszło, że Staszek razem z córką Moniką wyjadą po nas aż do Hajduszoboszlo, tam spędzimy wieczór i noc, a następnego dnia wrócimy już razem do domu.
Wracamy na Węgry.
Z Sapanty do Hajduszoboszlo mieliśmy zaledwie około 200 km, więc rzut beretem. Ta węgierska miejscowość od lat znana jest z leczniczych kąpielisk geotermalnych i chociaż akurat ciepła nam nie brakowało w poprzednich dniach – pomysł z odpoczynkiem bardzo nam się spodobał.
Droga minęła szybko. Zaskoczyła nas jedynie kontrola trzeźwości na przejściu granicznym pomiędzy Rumunią a Węgrami.
Spotkanie w Hajduszoboszlo.
Na miejscu spotkaliśmy się około 13. Szybki meldunek na kwaterze, którą zdążyła zabukować Monika i na baseny!
Pogoda sprzyjała plażowaniu, więc na basenach były tłumy.
Wieczór spędziliśmy na posiadach, które przeciągnęły się do późnej nocy… albo i do rana.
Dzień 10
Wyjaśniła się sprawa niedźwiedzia
Rozmowy dnia wcześniejszego tak nas zmęczyły, że jedyne, co mogliśmy rano zrobić, to znów odwiedzić baseny. Dopiero po południu zaczęliśmy zbierać się do wyjazdu.
Bartek, Monika i Staszek w strojach motocyklowo-plażowych.
Staszek prowadził nas w kierunku domu pięknymi i krętymi drogami. Pożegnaliśmy się na przejściu granicznym Jurgów – Podspady.
Słowacki rajder na jawce towarzyszył nam przez kilka chwil.
Do domów zajechaliśmy pod wieczór. W sumie zrobiliśmy prawie 3300 km. Niedźwiedź przebiegający przed naszymi motocyklami w pierwszych chwilach podróży okazał się dla nas szczęśliwym znakiem – teraz już byliśmy tego pewni.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!
Wkrótce znów odwiedzimy Rumunię i Bułgarię. Te kraje mają w sobie coś takiego, co przyciąga.
Sami kiedyś to sprawdźcie!
Świetnie się czytało. Super, że bierze Pan w obroty młodych ludzi i pokazuje im czym może być prawdziwa pasja do motocykli!
Szacun!
Ciekawe skąd ci „spece” czerpali informację o Romecie ADV, którzy tyle „wiedzieli” o awaryjności tego motocykla. Jest forum http://kompania-adv.pl, które jest najlepszym chyba obecnie źródłem informacji na temat adv-ek i było je czerpać stamtąd, a nie od „speców”, którzy nigdy tego motocykla na żywo nie widzieli.
Fajna wyprawa – super relacja – szczególnie że za oknem jeszcze białawo i jakoś wiosna nie może się przebić. Wielki szacun i podziw dla młodego. A ja już czekam na info o krokusach. Pozdrowienia z Podbeskidzia.
Super! Super! Super!
Wyprawa na złoty medal. Mam nadzieję, że kiedyś też wybiorę się z synem na taki fajny objazd.
Pozdrawiam