Bałkańskie powitanie wiosny

Byłem zaledwie kilka kilometrów od domu, a wywaliłem się już z piętnaście razy. Przez ponad dwie godziny nie mogłem pokonać 300 metrów. To był moment, kiedy zwątpiłem.

A zaczęło się od tego, że na podatny grunt napalonego nadchodzącą wiosną motocyklisty (czyli ja 🙂 ) padło ziarnko w postaci maila „Zapraszamy na marcowe szkolenie do Dubrownika”. Od tego momentu klapki na oczach i nic poza tym wyjazdem się nie liczyło. Na przygotowania nie było czasu, bo szkolenie było za niespełna dwa tygodnie. Zresztą ja zawsze mam wszystko w gotowości, więc pozostało patrzeć na pogodę i odkopać zaśnieżony garaż. Jak motocykl wstawiłem do niego kilka miesięcy temu, to słońca za wiele nie widział.

Z garażem poszło sprawnie. Na kilka dni przed wyjazdem udało się nawet zrobić małą przejażdżkę wiosenną. W sumie to zimową, bo była dopiero pierwsza połowa marca, a w koło pełno śniegu. Dwa dni przed wyjazdem ostatecznie zdecydowałem, że jadę motocyklem. Klamka zapadła.

Dzień 1: Pieprzona i solona Zdziarska

Już po 6 rano dreptałem koło domu. Zaczynało się robić jasno, a ja posypywałem wyjazd z garażu żwirkiem. Na szczęście w nocy nie było mrozu. Za to tuż przed świtem sypnęło trochę mokrym śniegiem.

Oj tam, że zimno. Jadę do ciepłych krajów 🙂

Najgorzej, tak mi się jeszcze wtedy zdawało, było wyjechać. Rodzice z politowaniem patrzyli na mnie wiedząc, że jakiekolwiek odradzanie wyjazdu nic nie da. Pierwsze metry szły bardzo optymistycznie. Droga czarna, trochę mokra, ale całkiem ok.

Granica polsko-słowacja Jurgów-Podspady.

Po przejechaniu granicy ze Słowacją zaczęło się robić biało. Z metra na metr było coraz gorzej. Ale mój wrodzony optymizm pchał mnie dalej. Jechałem już po całkiem białej drodze – powoli, ale do przodu. Kilku jadących z przeciwka kierowców wymownie stukało się w głowę. Zacząłem wdrapywać się na Przełęcz Zdziarską. Jakimś cudem udało się przejechać ponad połowę. W pewnym momencie tył uciekł i…

Pierwsza gleba. Tu mi się jeszcze chciało zdjęcia robić.

Leżałem. Ale znów optymizm się odezwał i podpowiadał: „Chłopie, nic ci się nie stało, motocykl cały, wstawaj i jedź dalej. Jest super!”. Ale wcale tak różowo nie było.

Podnoszenie załadowanego GSa mam opanowane, ale nie na lodzie. Już przy pierwszej próbie uśliznęły mi się buty i leżałem koło motocykla. Na szczęście zatrzymała się jakaś dziewczyna, motocyklistka i razem podnieśliśmy sprzęta. Kolejna próba ruszenia i znów leżę. I tak kilka razy.

Przez pewien czas pomagała mi inna ekipa motocyklistów, ale widzieli, że szanse mam marne, więc odpuścili. W momencie, kiedy po podniesieniu i postawieniu motocykla na bocznej stopce zaczął on sam zjeżdżać, to zwątpiłem, że to ma sens. Dogoniłem motocykl i pchnąłem go, żeby sam nie zsuwał się na dół na stojące w korku samochody.

Utknąłem. Ani w dół, ani w górę. Auta w żółwim tempie zsuwały się z góry przełęczy. Czasami ktoś jechał w górę, ale i tak szło im to fatalnie.

Zawróciłem, wywalając się po drodze kolejne dwa razy, ale jakakolwiek jazda w dół też nie miała sensu. Jedno lodowisko.

Stałem i czekałem na rozwój sytuacji. W głowie biły się myśli, że może trzeba było jechać inną drogą, albo podrzucić moto samochodem. Albo w ogóle siedzieć w domu i lecieć samolotem pojutrze, jak moi koledzy i koleżanki. I jeszcze nawigacja zaczęła gadać, że do celu jeszcze 827 kilometrów i prawie 11 godzin drogi do Senj, pierwszego celu wyprawy.

Nagle z góry podjechała policja. Włączyła koguty. Tego jeszcze brakowało. Mundurowy wysiadł i zaczął marudzić, że będzie „pokuta”, czyli mandat, bo nie mam zimówek. – Za co pokuta? – pytam – przecież ja nie jadę, tylko stoję. Odwrócił się wyraźnie wkurzony i ruszył w stronę radiowozu. Chwycił za klamkę drzwi, nogi mu ujechały na lodzie i – biedny – wśliznął się do pasa pod policyjną kię. Wstał, otrzepał się, wsiadł do auta i już do mnie nie wrócił. Odjechali.

Minutę później z dala zaczęło mrugać pomarańczowe światełko. Pługopiaskarka z trudem, slalomem przeciskała się pomiędzy stojącymi samochodami. Kierowca wyraźnie rozpromienił się na mój widok i zza kółka „rzucał lajkami”. Zmartwiło mnie, że posypywał piaskiem, a nie, jak to mają Słowacy w zwyczaju, kamykami. Na szczęście piasek był z domieszką soli, która po kilku minutach wytyczyła mi drogę do zdobycia przełęczy.

Solny szlak przez przełęcz.

Niestety trzymając się solnego śladu musiałem jechać „na czołówkę”. Część kierowców załapała o co chodzi, ale niektórzy nie zamierzali zjechać. A każdorazowy zjazd ze śladu po chwili kończył się glebą, więc jeszcze kilka razy spotkałem się z oblodzonym asfaltem.

Kiedy już prawie na samym szczycie znów leżałem i ze złożonymi rękami dawałem znać przejeżdżającym aby pomogli podnieść motocykl, jedna ze Słowaczek sprzedała mi soczystego „faka”. Ten środkowy palec tak mnie wkurzył, że nie dość, że podniosłem motocykl, to prawie przeleciał na drugą stronę. W sumie to pomogła – zmotywowała mnie skutecznie 🙂

Za przełęczą już było super 🙂

Przebiłem się. Im dalej od najwyższego punktu przełęczy, tym lepiej. Przy tabliczce oznaczającej wjazd do Zdziaru droga zrobiła się już całkiem czarna i wreszcie zacząłem „coś” jechać. W Popradzie zrobiłem sobie postój na kawę. Śniegu tu nie było już wcale. Zadzwoniłem do rodziny zameldować, gdzie jestem i opowiedzieć o pierwszej przygodzie. Ależ dostałem „wyjca”, w sumie zasłużonego.

Pierwszy postój w Popradzie. Zasłużona kawa.

Droga do Popradu zamiast 30 min, zajęła mi 2,5 godziny. Dużo za dużo. Obliczony zapas na dojazd przed zapadającym wcześnie zachodem słońca miałem tylko godzinę. Trzeba było jechać. Czekał mnie jeszcze przejazd przez Niżne Tatry, które też mogły narobić problemów.

Przełęcz Besnik na granicy Niżnych Tatr i Słowackiego Raju.

Na szczęście droga przez Niżne Tatry szła względnie ok, tylko w lesie było troszkę lodu i błota pośniegowego. Trzeba było uważać na kamyczki, które miejscami mogły zaskoczyć. Ani się obejrzałem, a dojechałem do granicy z Węgrami. Wreszcie zaczęło się robić ciepło – około 5 stopni w plusie.

Węgry w zasięgu ręki.

Szybki przeskok na Salgotarjan i na autostradę. Dopiero za Budapesztem zobaczyłem pierwszych motocyklistów. Już wiedziałem, że nie jestem sam 🙂 I zaczęło powoli zbliżać się do 10 stopni w plusie. Szał!

Czasu było mało. Jadłem i piłem podczas jazdy. Musiałem nadrobić jak najwięcej czasu. Pierwszy postój na tankowanie i coś ciepłego do zjedzenia zrobiłem na wysokości Balatonu. Później już jednym ciągiem do punktu docelowego. Na szczęście przejazd przez granicę węgiersko-chorwacką trwał tylko kilka sekund. No i najważniejsze – zrobiło się wręcz bajecznie ciepło 🙂 Już wiedziałem, że tu moje miejsce 🙂

Upał! 🙂

Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonywałem już po ciemku. Ale nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Byłem już blisko, czekała na mnie miejscówka znaleziona na bookingu dzień wcześniej i zimne piwko.

Na wybrzeże dojechałem około 19.

Zarezerwowany na facebooku nocleg, Apartments Kate nieopodal stacji paliw w Senj, okazał się strzałem w dziesiątkę. Super dojazd, miła pani, moto pod dachem, ciepła woda i ogrzewanie, co w tym czasie w Chorwacji jest ważne, bo kamienne domy nie należą do najcieplejszych w okresie zimowym.

Ożujsko i Karlovacko na kolację, przeplatane chińską zupką i pasztetem, skutecznie ululały mnie do snu. To był ciężki dzień, na szczęście ze szczęśliwym finałem.

Dzień 2: O raju, jestem w raju!

Rano obudził mnie widok, o którym marzyłem od kilku miesięcy. Panorama Senj i senjskiego zamku, widok na morze, słońce i kwitnące drzewa wiśni. Kilka minut po siódmej i już 14 w plusie. Bajka! Ale pojawił się problem. Po wielokrotnym podnoszeniu motocykla dzień wcześniej, ledwo się ruszałem. Zakwasy miałem nieziemskie.

Senj o poranku.

Obolały ledwo wdrapałem się na motocykl. W drogę ruszyłem po 8. Magistralą Jadrańską aż do Karlogab. Chyba nie muszę mówić, jaki byłem szczęśliwy. Każdy zakręt praktycznie pustej drogi łapałem jako nagrodę za trudy dnia wczorajszego 🙂

Te widoki nigdy się nie nudzą.

W Karlobagu skręciłem na Velebit. Magistrala jest fajna, ale jednak góry, to góry 🙂

Velebickie krokusy zupełnie takie, jak nasze 🙂
Pozostałości po wojnie. Pocitelj pomiędzy Gospic a Raduc.

Kolejnym celem mojego wyjazdu była przełęcz Mali Alan, która położona jest w górach nad tunelem Sveti Rok. Pierwszy raz trafiłem na nią w 2014 roku. Kręta, szutrowa droga prowadzi do magicznego miejsca.

Dużo więcej zdjęć z przełęczy w galerii pod tekstem.

Na drodze prowadzącej do przełęczy miałem chwilę zawahania. Ustawiony znak zakazu informował, że droga zamknięta jest od 1 listopada do 1 kwietnia. Akurat z góry zjeżdżał patrol mundurowy, domyśliłem się, że to parkowcy z Velebitu. Zatrzymali się na sekundę i kierowca dał mi sygnał ręką, żeby jechać śmiało. Więc pojechałem, jak kazali 😀

Pusto, cisza, spokój, choć temperatura znacząco spadła w porównaniu z magistralą.
Kręty zjazd w stronę wybrzeża i wylotu tunelu Sveti Rok.
Mała pamiątka. Sprawdźcie, czy się ostanie za rok, dwa…

Pokonując to pasmo górskie, tunelem lub przełęczą, zawsze zauważymy zmianę klimatu. Temperatura podskoczyła do 21 stopni w plusie i zrobiło się bardzo przyjemnie. Zadar ominąłem szerokim łukiem. Skierowałem się na Szybenik.

Jeszcze rano przed wyjazdem znalazłem na bookingu nocleg w Dubrowniku. Do szkolenia wprawdzie zostało mi jeszcze troszkę czasu, ale wolałem być już blisko. Kierunek więc – Dubrownik. Dość szybko przekonałem się, że znów przeliczyłem się z czasem – zachód słońca wiosną przychodzi o wiele wcześniej, niż latem. Nie było więc czasu na dłuższe postoje, ale w sumie nawet lepiej, bo wyposzczony po zimie miałem okropną ochotę do jazdy.

Takie tam w raju.

Zachód słońca złapał mnie na w okolicach granicy z Bośnią i Hercegowiną. Więc nie tak źle, choć ten ostatni kawałek do dojazdy jakoś długo się ciągnął.

Most Franjo Tudmana i Dubrownik.

Do Dubrownika dojechałem około 18. Po ciemku w centrum szukałem jakiegoś sklepu. Niestety niedziela, poza sezonem… nic nie znalazłem. Na ostatnią chwilę trafiłem do piekarni, w której wykupiłem cały dostępny towar – dwie bułki 🙂 Pani ekspedientka wyjątkowo zadowolona, bo mogła się już zbierać do domu.

Świeża bułeczka była idealnym dopełnieniem konserwy biwakowej rodem z Polski.

Miejscówka w Dubrowniku, Guesthouse Alliya, miała jedną, podstawową zaletę – była tania 🙂 Dojazd średni, warunki średnie, zaciągało z szmba. Ale około 50 zł za dobę, więc zabukowałem dwie noce. Z okna widziałem już hotel, w którym pojutrze miałem zgłosić się na szkolenie. Ale to dopiero pojutrze. Przede mną jeszcze jeden, pełen jazdy dzionek. Ledwo żywy.

Dzień 3: Hera, koka, hasz, LSD

Poranny widok z balkonu.

Rano nie przeszkadzał mi już zapach z szamba. Zniknęły też zakwasy – czułem się, jak młody bóg 🙂 Posilony kanapką z pasztetem ruszyłem na południe.

Lubię, jak sprawdzają się prognozy, ale te ze słońcem. Deszcze są „be”.

Przed granicą z Czarnogórą złapał mnie deszcz. Musiałem wyubierać się w gumy. Na szczęście nie na długo. Kilka chwil później trafiłem na drogowy pat. Ekipa remontująca główną drogę zrobiła sobie przerwę na kawę i przestali kierować ruchem, więc wszyscy zaczęli jechać blokując się wzajemnie. Na szczęście na GPSie znalazłem jakiś „szlak”, jak się później okazało błotnistą drogę do budowy, ale dzięki temu sprawnie ominąłem zatwardzenie.

Prom w Zatoce Kotorskiej.

Sprawnie przeskoczyłem Zatokę Kotorską i skierowałem się na Budvę. Cel na dziś – SH20 w Albanii, więc jeszcze kawałek do przejechania miałem.

Sveti Stefan, jedna z bardziej charakterystycznych miejscówek Czarnogóry.

Chciałem objechać Jezioro Szkoderskie, ale zorientowałem się, że mogę nie zdążyć przed zachodem słońca wrócić do Dubrownika, więc skierowałem już ku granicy z Albanią, którą przekroczyłem wyjątkowo sprawnie.

Prosto w góry.

Zaledwie kilka minut dzieliło mnie od granicy do początku SH20. Czekała mnie piękna nawierzchnia, pustki i pełno zakrętów.

Warto było jechać 🙂

Pojeździłem sobie po tych zakrętasach trochę, nie mogę narzekać. Był plan przeskoku na Vermosh, ale znów ten nieubłaganie uciekający czas mnie powstrzymał. Musiałem wracać.

Więcej zdjęć z SH20 w galerii poniżej tekstu.

Po około półtorej godziny zabawy z albańskimi zakrętami zameldowałem się ponownie na tej samej granicy, którą wjeżdżałem do Shqiperii. Celniczka wzięła moje dokumenty, zeskanowała, po czym patrząc mi prosto w oczy zapytała łamaną angielszczyzną: – Co wwozisz? Trawa? Kokaina? Cigarety? Zaskoczony pytaniem odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nic a nic. Zapytała jeszcze raz: – Haszysz? Mów jakie narkotyki bo i tak będziesz miał kontrolę. Kolejny raz zaprzeczyłem. – Nikt z Polski nie przyjeżdża do Albanii na godzinę bez celu, bo to nienormalne – powiedziała podniesionym głosem, ale tym mnie tak rozbawiła, że zacząłem się śmiać. – Jestem nienormalnym motocyklistą z Polski, a wy macie super drogi – powiedziałem i zacząłem kręcić głową raz w lewo, raz w prawo, naśladując jazdę po zakrętach, co i ją rozbawiło. Położyła papiery na ladzie i machnęła ręką rzucając na odchodne – Ok, go away abnormal biker from Poland, go.

Park Narodowy Lovcen. Zimno i mokro.

W Czarnogórze skierowałem się na Podgoricę i Cetynię. Później przez Lovcen na Przełęcz Krstac.

Zatoka Kotorska w dole.

Niestety najpiękniejszą część trasy pokonywałem w ulewnym deszczu. Jedną ręka kręcąc film, a drugą robiąc zdjęcia.

Ta droga przez wieki stanowiła jedyne połączenie historycznej stolicy Czarnogóry z wybrzeżem

Kolejny dzień z rzędu słońce zaszło jakoś za wcześnie, więc znów na kwaterę wróciłem po zmroku. Zmęczony, ale szczęśliwy, bo kolejny cel został osiągnięty!

Dubrownik nocą.

Dzień 4: Rzut beretem przez bramy twierdzy

Nadszedł dzień szkolenia. Choć miałem jeszcze kilka godzin czasu – nie planowałem na ten dzień żadnych wojaży. Zresztą od rana i tak przechodziły ulewne deszcze, po których na kilka chwil wychodziło słońce.

Szaro, buro i ponuro.

Spakowałem się i siedziałem na tarasie przegryzając bułkę z czedarem i pasztetem. Obserwowałem chmury i jak tylko zaczęło się przejaśniać – ruszyłem w drogę. A że przerwa w opadach okazała się troszkę dłuższa, to zrobiłem sobie małą rundkę po mieście.

Z widokiem na dubrownicką twierdzę.
Pięknie mruczy GS w tych kamiennych murach.

Po nakręceniu niespełna 16 km zameldowałem się w hotelu i wziąłem za pracę. Cierpliwie czekałem na kolegów, którzy w momencie mojego przyjazdu do hotelu właśnie wylatywali z Okęcia. Ani się obejrzałem, jak ich samolot już przelatywał nad moją głową.

Lot z Warszawy do Dubrownika trwa zaledwie 2 godziny. Na pewno jest to fajne doświadczenie, ale nie tak fajne, jak przyjazd tu motocyklem 🙂

Wieczorem, już całą grupą, udaliśmy się na zwiedzanie miasta, które poza sezonem jest naprawdę opustoszałe.

Pusto wszędzie…
… głucho wszędzie …
… co to będzie? 🙂

Dzień 5: Szkolimy się

Piąty dzień mija na nauce. Bez motocykla. Dzień odpoczynku dobrze mi zrobi. Chociaż jazdy też nie brakuje – szkolenie motoryzacyjne, więc miałem możliwość pojeżdżenia pięknymi samochodami. I to z takimi widokami!

Myślę, że mógłbym tu zamieszkać 🙂

Dzień 6: You shall not pass!

Nauka dnia wcześniejszego tak dobrze szła, że aż nas rano głowy bolały. A jeszcze pół dnia nauki było przed nami.

Widok na hotel i okolicę, w której trwało szkolenie.

Naukę skończyliśmy około południa. Pakowanie, wymeldowanie i pożegnalny lunch na mieście.

Piękny ten Dubrownik, ma coś w sobie.

Około 13 pożegnałem się z kolegami i ruszyłem w dalszą trasę. Oni samolotem wracali do Polski. Powrót, podobnie jak dojazd, rozłożyłem na około trzy dni. Z Dubrownika ruszyłem nową drogą, którą już jakiś czas temu upatrzyłem sobie na mapach.

Takie perełki można spotkać tylko gdzieś na totalnym zadupiu.
Mniej więcej w tym miejscu dostałem SMSa od rodziców: „U nas sypie śnieg”.

Kręte, wąskie, górskie dróżki, ale prawie cały czas z widokiem na morze, prowadziły mnie w kierunku granicy z Bośnią i Hercegowiną. Upatrzyłem sobie na mapie takie malutkie przejście graniczne i tą droga chciałem wyjechać z tej części Chorwcacji.

Przejście graniczne gdzieś na odludziu.

Niestety okazało się, że to przejście tylko dla obywateli Chorwacji lub Bośni i Hercegowiny, i odesłano mnie na główną przeprawę, która znajduje się na Magistrali Adriatyckiej.

Stoimy. Czekamy. Nic się nie dzieje.

Pierwsza granica przeszła gładko, ale wlot z BiH do HR zakorkowany. Wszystkie auta do jednego okienka. Grzecznie i powoli wyprzedziłem więc sznureczek i kiedy byłem zaledwie o dwa samochody od celnika, z budynku obok wybiegł jakiś umundurowany gość i darł się wniebogłosy, że „go back” i „go back”. Stanął przede mną jak Gandalf przed Balrogiem we Władcy Pierścieni i nie chciał puścić dalej.

Próbowałem coś tłumaczyć, nawet włączył się jeden z kierowców i stanął w mojej obronie, ale pan mundurowiec chyba sobie coś przytrzasnął rozporkiem, bo jeszcze bardziej nerwowo skakał. Dobra, odpuściłem i wróciłem do kolejki. Do okienka dotarłem po około 40 minutach i nawet nie musiałem pokazywać dokumentów – celnik gestem ręki pokazał, żebym jechał…

Makarska Riviera, radość, jak cholera 🙂

Nocleg zarezerwowałem na bookingu, wiec miałem jeszcze kilka chwil na spokojny dojazd. Wreszcie była okazja, żeby chwilę posiedzieć nad wodą.

Ponad 20 stopni w plusie w marcu. W sumie to dziś jest 21 marca, więc pierwszy dzień wiosny. Taki początek wiosny to ja lubię.

Na nocleg w Tucepi dotarłem przed zachodem słońca, więc pierwszy raz od kilku dni mogłem w spokoju nacieszyć się tym widokiem. I wreszcie mogłem się wyspać 🙂

Jest pięknie. Naprawdę.

Dzień 7: Święty Jerzy na wyciągnięcie ręki

Rano zerwałem się z łóżka po szóstej. Szybko spakowałem się, zjadłem śniadanie i w drogę. Przyjemne 14 stopni w plusie, piękne słońce – wspaniały dzień na zdobycie Sv. Jure, więc przed wjazdem na drogę prowadzącą na drugi najwyższy szczyt Chorwacji stanąłem już około 8.

W okresie zimowym park oficjalnie jest zamknięty, choć szlabanu nikt nie stawia. Wjeżdżasz i wchodzisz na własną odpowiedzialność.

Pusto wszędzie, ani żywej duszy. Dreszczyk emocji. Do przejechania 23 km w jedną stronę. Ruszyłem i już po kilkuset metrach przekonałem się, że raczej nikogo tu nie spotkam. Co kilka chwil mijałem leżące na środku drogi kamienie. Dla motocykla to nie problem, ale autem by nikt nie przejechał.

Trzeba ostrożnie, w razie „W” pomoc nieprędko tu dotrze.

Byłem na tej drodze już kilkakrotnie, więc nie zatrzymywałem się za często. Przyczepność świetna, więc pozwoliłem sobie na troszkę rozrywki, choć z tyłu głowy cały czas pamiętałem, że byłem sam.

Na wysokości około 1000 m n.p.m. pojawia się śnieg.

Pomimo śniegu z zakrętu na zakręt coraz bardziej wierzyłem, że uda się dojechać na sam szczyt. Śniegu wprawdzie przybywało, ale asfalt był suchy.

Dużo więcej zdjęć z zimowej drogi na Sv. Jure w galerii pod tekstem.
Koniec. Nie tym razem. Może za rok, dwa…

Niespełna 200 m poniżej wierzchołka moja „ekspedycja” się zakończyła. Na drogę osunął się śnieg. Był tak twardy i zmarznięty, że nie było szans przebicia względnie w krótkim czasie. Może jakbym jeszcze był z kimś, to by się nam chciało. Ale samemu nie warto było ryzykować. Przyjadę za rok 🙂

Sv. Jure niezdobyte.

Zjazd był nie mniej ciekawy, niż podjazd. Ostatnie spojrzenie na piękne wybrzeże i czas popędzić wgłąb lądu. Góry czekają.

Zjazd z Przełęczy Kozica.

Minąłem Przełęcz Kozica, przeciąłem główną drogę i bocznymi, górskimi drogami skierowałem się na Imotski. Bardzo ciekawa droga.

Lubię takie drogi.

Przekroczyłem granicę z Bośnią i Hercegowiną, i obrałem kierunek na Mostar. Tym razem nie miałem zamiaru zwiedzać starego miasta, ale pamiątkowe zdjęcie musiałem zrobić.

Mostar to miasto, które zdecydowanie trzeba zobaczyć.

Temperatura wzrosła do 24 stopni. Zrobiło się bardzo przyjemnie. Z Mostaru skierowałem się na Gacko.

Zamek przy drodze na Gacko.

Nie bez powodu wybrałem tę drogę. Szosa M20 z Gacko na Gorazde to jedna z piękniejszych dróg w tym regionie. Po obu stronach drogi otaczają nas przepiękne, skaliste szczyty, jedne z najwyższych w Górach Dynarskich.

Droga prowadziła mnie pograniczem bośniacko-czarnogórskim. Raz otwartymi dolinami, raz wąskimi wąwozami.

Zapamiętajcie tę drogę – warto tędy jechać!

Dojechałem do Sutjeski, gdzie znajduje się pomnik upamiętniający ofiary krwawych bitew, które się tutaj rozegrały podczas II wojny światowej. Na przeciwko siebie stanęło około 22 tysiące partyzantów jugosłowiańskich i prawie 130 tys żołnierzy państw Osi, wspomaganych przez samoloty.

Pomnik w Sutjesce.

Bitwa trwała od 15 maja do 16 czerwca 1943r. W starciach zginęło 7,5 tys partyzantów i około 1 tys żołnierzy państw Osi. Pomimo straty 1/3 swoich ludzi to partyzanci wygrali bitwę, co stało się punktem zwrotnym dla Jugosławii podczas II wojny światowej.

Malownicze wąwozy nad rzeką Driną.

Jadąc dalej wzdłuż Driny kierowałem się na Wiszegrad, gdzie czekał już na mnie kolejny nocleg zarezerwowany na bookingu.

Most Mehmeda Paszy na Drinie wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Stary, postkomunistyczny hotel Vilina Vlas w Wiszegradzie schowany jest głęboko w lasach. Kiedyś pewnie zarezerwowany był tylko dla partyjnych dygnitarzy, a teraz służy jako ośrodek sanatoryjny, więc byłem zdecydowanie najmłodszym pensjonariuszem.

Po pańsku, u samych drzwi.

Zaletą hotelu było to, że ogrzewali go wściekle – w pokoju miałem jakieś 25 stopni. Ale to mi pasowało, bo pod koniec dnia strasznie zmarzłem. Czułem już, że klimat tu zdecydowanie różni się od tego, który panował na Adriatykiem.

Dzień 8: Początek końca

Wstałem dość wcześnie. Zdawałem sobie, że najlepsze już za mną i czas wracać do domu. Na Podhalu była paskudna pogoda. Rano znów sypał śnieg. Ale na kolejny dzień zapowiadali okno pogodowe.

Za moim oknem było słonecznie, ale ledwo dwie kreski w plusie. Wyjechałem więc bardzo spokojnie, żeby na oszronionej drodze przez las nie zaliczyć gleby.

W stronę granicy z Serbią.

Do Serbii wjechałem jakoś przed 9. Bez problemów na granicy. Skierowałem się na kolejne kręte drogi – tym razem Parku Narodowego Tara.

Punkt widokowy Bajina Basta.
Temperatura nie rozpieszcza, jak na wybrzeżu.

Bocznymi dróżkami skierowałem się na Valjewo, później powoli opuszczałem tereny górskie, aby wreszcie w Nowym Sadzie wskoczyć na autostradę i skierować się ku granicy z Węgrami.

Postój nad Dunajem.
Autostradowa nuda.

Korek przed granicą sięgał prawie 3 kilometrów. Na szczęście stały tylko ciężarówki. Osobówki szły bardzo sprawnie, więc nawet nie trzeba się było przepychać.

Wracamy do Unii.

Nocleg znów miałem zarezerwowany na bookingu. Sebestyén Motel-Apartmanház w Hatvanie, tuż przy autostradzie. Ceny już unijne – 50€. Ale lokalizacja dobra, blisko sklep, zjazd z autostrady i moto zamykane na placu, tuż przy oknie. Tylko problem z dogadaniem się. Babki z obsługi zupełnie przypadkiem były w obiekcie i nie wiedziały, że mam przyjechać. Chciały dużo więcej kasy – 100€ i w ogóle ni w ząb nie gadały w żadnym języku poza węgierskim. Na szczęście jakoś udało się dogadać na migi i zostałem. W okolicy nie było innego, w miarę taniego hotelu, a zależało mi, żeby spać własnie w tych rejonach.

Dobre 40 min zajęło mi dogadywanie się z paniami z obsługi.

Dzień 9: Tryumfalny powrót przez otwarte okno

Do domu już miałem niedaleko. Jakbym się uparł, to w 3 godzinki bym zajechał. Ale chciałem do końca wykorzystać ten dzień i okienko pogodowe. Była piękna, słoneczna niedziela, a w poniedziałek znów miał spaść śnieg.

Zamek w Siroku.

Z Hatvan skierowałem się na Gyongyos, a później w góry. Węgry nie mają ich za wiele, ale całkiem fajnie się po nich jeździ. Najpierw pasmo Matra z najwyższym szczytem Węgier Kekes (1014 m n.p.m.), a później Góry Bukowe, których chyba nie trzeba nikomu opisywać 🙂

Góry Bukowe. Więcej zdjęć tradycyjnie w galerii poniżej 🙂

Dość szybko dojechałem do granicy ze Słowacją. Już poczułem się, jak w domu. Czasami wyskakuję w te rejony na kilkugodzinne wypady. Żeby do ostatniej chwili wykorzystać pogodę, wybrałem krętą trasę 533 na Nową Wieś Spiską.

Czuć, że wiosna jest tu dopiero od niedawna. Na drodze zalega bardzo dużo kamyków, którymi w okresie zimowym posypywano szosę.

Tatry przywitały mnie ośnieżonymi szczytami. Dumnie jechałem przez Ździarską Przełęcz, z którą tak walczyłem kilka dni temu. Dookoła wciąż zalegały śnieżne zaspy.

O Tatry wy moje!
Udało się. Kolejny szczęśliwy powrót.

Do domu zajechałem coś około 14:30. Udało się wykorzystać pogodę na maksa. Zdążyłem rozpakować się i umyć motocykl, a już godzinę później zaczął padać deszcz, który w nocy zmienił się w śnieg.

Widok z okna, kilka godzin po powrocie. Po nocnych opadach znów się zabieliło.

Fajnie było, ale się skończyło

W sumie 6 dni jazdy z hakiem, a ze szkoleniem 9. Przejechanych około 3400 km. Każdy dzień wykorzystany w pełni.

Walkę ze Zdziarską Przełęczą zapamiętam do końca życia. Chyba nic mnie jeszcze nie nauczyło pokory i cierpliwości tak, jak jej zimowe zdobywanie.

Okres zimowo-wiosenny w odwiedzanych rejonach jest piękny. Na pewno pojadę tam jeszcze kiedyś, ale następnym razem motocykl zawiozę na przyczepie 🙂

4 komentarze

  1. Świetny podkład muzyczny , film Bardzo ładnie zrobiony gdyby jeszcze dron było by …
    Fajnie zobaczyć takiego samego popierdzielenca jak ja Zuch
    LWG
    Zdrówka trzymaj się .

    1. Dzięki! Na latanie dronem zabrakło czasu, ale może następnym razem się uda. Pozdrawiam! 🙂

    1. Dzięki Bartoszu 🙂 Koszty to paliwo, około 5,5 l/100, 6 noclegów średnio po około 35€ i bieżące zakupy + około 200 zł promy, autostrady itp. Zmieściłem się w 2 tys na pewno 🙂
      Pozdrawiam!

Skomentuj Adrian Gładecki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.