Byłem zaledwie kilka kilometrów od domu, a wywaliłem się już z piętnaście razy. Przez ponad dwie godziny nie mogłem pokonać 300 metrów. To był moment, kiedy zwątpiłem.
A zaczęło się od tego, że na podatny grunt napalonego nadchodzącą wiosną motocyklisty (czyli ja 🙂 ) padło ziarnko w postaci maila „Zapraszamy na marcowe szkolenie do Dubrownika”. Od tego momentu klapki na oczach i nic poza tym wyjazdem się nie liczyło. Na przygotowania nie było czasu, bo szkolenie było za niespełna dwa tygodnie. Zresztą ja zawsze mam wszystko w gotowości, więc pozostało patrzeć na pogodę i odkopać zaśnieżony garaż. Jak motocykl wstawiłem do niego kilka miesięcy temu, to słońca za wiele nie widział.
Z garażem poszło sprawnie. Na kilka dni przed wyjazdem udało się nawet zrobić małą przejażdżkę wiosenną. W sumie to zimową, bo była dopiero pierwsza połowa marca, a w koło pełno śniegu. Dwa dni przed wyjazdem ostatecznie zdecydowałem, że jadę motocyklem. Klamka zapadła.
Dzień 1: Pieprzona i solona Zdziarska
Już po 6 rano dreptałem koło domu. Zaczynało się robić jasno, a ja posypywałem wyjazd z garażu żwirkiem. Na szczęście w nocy nie było mrozu. Za to tuż przed świtem sypnęło trochę mokrym śniegiem.
Najgorzej, tak mi się jeszcze wtedy zdawało, było wyjechać. Rodzice z politowaniem patrzyli na mnie wiedząc, że jakiekolwiek odradzanie wyjazdu nic nie da. Pierwsze metry szły bardzo optymistycznie. Droga czarna, trochę mokra, ale całkiem ok.
Po przejechaniu granicy ze Słowacją zaczęło się robić biało. Z metra na metr było coraz gorzej. Ale mój wrodzony optymizm pchał mnie dalej. Jechałem już po całkiem białej drodze – powoli, ale do przodu. Kilku jadących z przeciwka kierowców wymownie stukało się w głowę. Zacząłem wdrapywać się na Przełęcz Zdziarską. Jakimś cudem udało się przejechać ponad połowę. W pewnym momencie tył uciekł i…
Leżałem. Ale znów optymizm się odezwał i podpowiadał: „Chłopie, nic ci się nie stało, motocykl cały, wstawaj i jedź dalej. Jest super!”. Ale wcale tak różowo nie było.
Podnoszenie załadowanego GSa mam opanowane, ale nie na lodzie. Już przy pierwszej próbie uśliznęły mi się buty i leżałem koło motocykla. Na szczęście zatrzymała się jakaś dziewczyna, motocyklistka i razem podnieśliśmy sprzęta. Kolejna próba ruszenia i znów leżę. I tak kilka razy.
Przez pewien czas pomagała mi inna ekipa motocyklistów, ale widzieli, że szanse mam marne, więc odpuścili. W momencie, kiedy po podniesieniu i postawieniu motocykla na bocznej stopce zaczął on sam zjeżdżać, to zwątpiłem, że to ma sens. Dogoniłem motocykl i pchnąłem go, żeby sam nie zsuwał się na dół na stojące w korku samochody.
Zawróciłem, wywalając się po drodze kolejne dwa razy, ale jakakolwiek jazda w dół też nie miała sensu. Jedno lodowisko.
Stałem i czekałem na rozwój sytuacji. W głowie biły się myśli, że może trzeba było jechać inną drogą, albo podrzucić moto samochodem. Albo w ogóle siedzieć w domu i lecieć samolotem pojutrze, jak moi koledzy i koleżanki. I jeszcze nawigacja zaczęła gadać, że do celu jeszcze 827 kilometrów i prawie 11 godzin drogi do Senj, pierwszego celu wyprawy.
Nagle z góry podjechała policja. Włączyła koguty. Tego jeszcze brakowało. Mundurowy wysiadł i zaczął marudzić, że będzie „pokuta”, czyli mandat, bo nie mam zimówek. – Za co pokuta? – pytam – przecież ja nie jadę, tylko stoję. Odwrócił się wyraźnie wkurzony i ruszył w stronę radiowozu. Chwycił za klamkę drzwi, nogi mu ujechały na lodzie i – biedny – wśliznął się do pasa pod policyjną kię. Wstał, otrzepał się, wsiadł do auta i już do mnie nie wrócił. Odjechali.
Minutę później z dala zaczęło mrugać pomarańczowe światełko. Pługopiaskarka z trudem, slalomem przeciskała się pomiędzy stojącymi samochodami. Kierowca wyraźnie rozpromienił się na mój widok i zza kółka „rzucał lajkami”. Zmartwiło mnie, że posypywał piaskiem, a nie, jak to mają Słowacy w zwyczaju, kamykami. Na szczęście piasek był z domieszką soli, która po kilku minutach wytyczyła mi drogę do zdobycia przełęczy.
Niestety trzymając się solnego śladu musiałem jechać „na czołówkę”. Część kierowców załapała o co chodzi, ale niektórzy nie zamierzali zjechać. A każdorazowy zjazd ze śladu po chwili kończył się glebą, więc jeszcze kilka razy spotkałem się z oblodzonym asfaltem.
Kiedy już prawie na samym szczycie znów leżałem i ze złożonymi rękami dawałem znać przejeżdżającym aby pomogli podnieść motocykl, jedna ze Słowaczek sprzedała mi soczystego „faka”. Ten środkowy palec tak mnie wkurzył, że nie dość, że podniosłem motocykl, to prawie przeleciał na drugą stronę. W sumie to pomogła – zmotywowała mnie skutecznie 🙂
Przebiłem się. Im dalej od najwyższego punktu przełęczy, tym lepiej. Przy tabliczce oznaczającej wjazd do Zdziaru droga zrobiła się już całkiem czarna i wreszcie zacząłem „coś” jechać. W Popradzie zrobiłem sobie postój na kawę. Śniegu tu nie było już wcale. Zadzwoniłem do rodziny zameldować, gdzie jestem i opowiedzieć o pierwszej przygodzie. Ależ dostałem „wyjca”, w sumie zasłużonego.
Droga do Popradu zamiast 30 min, zajęła mi 2,5 godziny. Dużo za dużo. Obliczony zapas na dojazd przed zapadającym wcześnie zachodem słońca miałem tylko godzinę. Trzeba było jechać. Czekał mnie jeszcze przejazd przez Niżne Tatry, które też mogły narobić problemów.
Na szczęście droga przez Niżne Tatry szła względnie ok, tylko w lesie było troszkę lodu i błota pośniegowego. Trzeba było uważać na kamyczki, które miejscami mogły zaskoczyć. Ani się obejrzałem, a dojechałem do granicy z Węgrami. Wreszcie zaczęło się robić ciepło – około 5 stopni w plusie.
Szybki przeskok na Salgotarjan i na autostradę. Dopiero za Budapesztem zobaczyłem pierwszych motocyklistów. Już wiedziałem, że nie jestem sam 🙂 I zaczęło powoli zbliżać się do 10 stopni w plusie. Szał!
Czasu było mało. Jadłem i piłem podczas jazdy. Musiałem nadrobić jak najwięcej czasu. Pierwszy postój na tankowanie i coś ciepłego do zjedzenia zrobiłem na wysokości Balatonu. Później już jednym ciągiem do punktu docelowego. Na szczęście przejazd przez granicę węgiersko-chorwacką trwał tylko kilka sekund. No i najważniejsze – zrobiło się wręcz bajecznie ciepło 🙂 Już wiedziałem, że tu moje miejsce 🙂
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonywałem już po ciemku. Ale nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Byłem już blisko, czekała na mnie miejscówka znaleziona na bookingu dzień wcześniej i zimne piwko.
Zarezerwowany na facebooku nocleg, Apartments Kate nieopodal stacji paliw w Senj, okazał się strzałem w dziesiątkę. Super dojazd, miła pani, moto pod dachem, ciepła woda i ogrzewanie, co w tym czasie w Chorwacji jest ważne, bo kamienne domy nie należą do najcieplejszych w okresie zimowym.
Ożujsko i Karlovacko na kolację, przeplatane chińską zupką i pasztetem, skutecznie ululały mnie do snu. To był ciężki dzień, na szczęście ze szczęśliwym finałem.
Dzień 2: O raju, jestem w raju!
Rano obudził mnie widok, o którym marzyłem od kilku miesięcy. Panorama Senj i senjskiego zamku, widok na morze, słońce i kwitnące drzewa wiśni. Kilka minut po siódmej i już 14 w plusie. Bajka! Ale pojawił się problem. Po wielokrotnym podnoszeniu motocykla dzień wcześniej, ledwo się ruszałem. Zakwasy miałem nieziemskie.
Obolały ledwo wdrapałem się na motocykl. W drogę ruszyłem po 8. Magistralą Jadrańską aż do Karlogab. Chyba nie muszę mówić, jaki byłem szczęśliwy. Każdy zakręt praktycznie pustej drogi łapałem jako nagrodę za trudy dnia wczorajszego 🙂
W Karlobagu skręciłem na Velebit. Magistrala jest fajna, ale jednak góry, to góry 🙂
Kolejnym celem mojego wyjazdu była przełęcz Mali Alan, która położona jest w górach nad tunelem Sveti Rok. Pierwszy raz trafiłem na nią w 2014 roku. Kręta, szutrowa droga prowadzi do magicznego miejsca.
Na drodze prowadzącej do przełęczy miałem chwilę zawahania. Ustawiony znak zakazu informował, że droga zamknięta jest od 1 listopada do 1 kwietnia. Akurat z góry zjeżdżał patrol mundurowy, domyśliłem się, że to parkowcy z Velebitu. Zatrzymali się na sekundę i kierowca dał mi sygnał ręką, żeby jechać śmiało. Więc pojechałem, jak kazali 😀
Pokonując to pasmo górskie, tunelem lub przełęczą, zawsze zauważymy zmianę klimatu. Temperatura podskoczyła do 21 stopni w plusie i zrobiło się bardzo przyjemnie. Zadar ominąłem szerokim łukiem. Skierowałem się na Szybenik.
Jeszcze rano przed wyjazdem znalazłem na bookingu nocleg w Dubrowniku. Do szkolenia wprawdzie zostało mi jeszcze troszkę czasu, ale wolałem być już blisko. Kierunek więc – Dubrownik. Dość szybko przekonałem się, że znów przeliczyłem się z czasem – zachód słońca wiosną przychodzi o wiele wcześniej, niż latem. Nie było więc czasu na dłuższe postoje, ale w sumie nawet lepiej, bo wyposzczony po zimie miałem okropną ochotę do jazdy.
Zachód słońca złapał mnie na w okolicach granicy z Bośnią i Hercegowiną. Więc nie tak źle, choć ten ostatni kawałek do dojazdy jakoś długo się ciągnął.
Do Dubrownika dojechałem około 18. Po ciemku w centrum szukałem jakiegoś sklepu. Niestety niedziela, poza sezonem… nic nie znalazłem. Na ostatnią chwilę trafiłem do piekarni, w której wykupiłem cały dostępny towar – dwie bułki 🙂 Pani ekspedientka wyjątkowo zadowolona, bo mogła się już zbierać do domu.
Miejscówka w Dubrowniku, Guesthouse Alliya, miała jedną, podstawową zaletę – była tania 🙂 Dojazd średni, warunki średnie, zaciągało z szmba. Ale około 50 zł za dobę, więc zabukowałem dwie noce. Z okna widziałem już hotel, w którym pojutrze miałem zgłosić się na szkolenie. Ale to dopiero pojutrze. Przede mną jeszcze jeden, pełen jazdy dzionek. Ledwo żywy.
Dzień 3: Hera, koka, hasz, LSD
Rano nie przeszkadzał mi już zapach z szamba. Zniknęły też zakwasy – czułem się, jak młody bóg 🙂 Posilony kanapką z pasztetem ruszyłem na południe.
Przed granicą z Czarnogórą złapał mnie deszcz. Musiałem wyubierać się w gumy. Na szczęście nie na długo. Kilka chwil później trafiłem na drogowy pat. Ekipa remontująca główną drogę zrobiła sobie przerwę na kawę i przestali kierować ruchem, więc wszyscy zaczęli jechać blokując się wzajemnie. Na szczęście na GPSie znalazłem jakiś „szlak”, jak się później okazało błotnistą drogę do budowy, ale dzięki temu sprawnie ominąłem zatwardzenie.
Sprawnie przeskoczyłem Zatokę Kotorską i skierowałem się na Budvę. Cel na dziś – SH20 w Albanii, więc jeszcze kawałek do przejechania miałem.
Chciałem objechać Jezioro Szkoderskie, ale zorientowałem się, że mogę nie zdążyć przed zachodem słońca wrócić do Dubrownika, więc skierowałem już ku granicy z Albanią, którą przekroczyłem wyjątkowo sprawnie.
Zaledwie kilka minut dzieliło mnie od granicy do początku SH20. Czekała mnie piękna nawierzchnia, pustki i pełno zakrętów.
Pojeździłem sobie po tych zakrętasach trochę, nie mogę narzekać. Był plan przeskoku na Vermosh, ale znów ten nieubłaganie uciekający czas mnie powstrzymał. Musiałem wracać.
Po około półtorej godziny zabawy z albańskimi zakrętami zameldowałem się ponownie na tej samej granicy, którą wjeżdżałem do Shqiperii. Celniczka wzięła moje dokumenty, zeskanowała, po czym patrząc mi prosto w oczy zapytała łamaną angielszczyzną: – Co wwozisz? Trawa? Kokaina? Cigarety? Zaskoczony pytaniem odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nic a nic. Zapytała jeszcze raz: – Haszysz? Mów jakie narkotyki bo i tak będziesz miał kontrolę. Kolejny raz zaprzeczyłem. – Nikt z Polski nie przyjeżdża do Albanii na godzinę bez celu, bo to nienormalne – powiedziała podniesionym głosem, ale tym mnie tak rozbawiła, że zacząłem się śmiać. – Jestem nienormalnym motocyklistą z Polski, a wy macie super drogi – powiedziałem i zacząłem kręcić głową raz w lewo, raz w prawo, naśladując jazdę po zakrętach, co i ją rozbawiło. Położyła papiery na ladzie i machnęła ręką rzucając na odchodne – Ok, go away abnormal biker from Poland, go.
W Czarnogórze skierowałem się na Podgoricę i Cetynię. Później przez Lovcen na Przełęcz Krstac.
Niestety najpiękniejszą część trasy pokonywałem w ulewnym deszczu. Jedną ręka kręcąc film, a drugą robiąc zdjęcia.
Kolejny dzień z rzędu słońce zaszło jakoś za wcześnie, więc znów na kwaterę wróciłem po zmroku. Zmęczony, ale szczęśliwy, bo kolejny cel został osiągnięty!
Dzień 4: Rzut beretem przez bramy twierdzy
Nadszedł dzień szkolenia. Choć miałem jeszcze kilka godzin czasu – nie planowałem na ten dzień żadnych wojaży. Zresztą od rana i tak przechodziły ulewne deszcze, po których na kilka chwil wychodziło słońce.
Spakowałem się i siedziałem na tarasie przegryzając bułkę z czedarem i pasztetem. Obserwowałem chmury i jak tylko zaczęło się przejaśniać – ruszyłem w drogę. A że przerwa w opadach okazała się troszkę dłuższa, to zrobiłem sobie małą rundkę po mieście.
Po nakręceniu niespełna 16 km zameldowałem się w hotelu i wziąłem za pracę. Cierpliwie czekałem na kolegów, którzy w momencie mojego przyjazdu do hotelu właśnie wylatywali z Okęcia. Ani się obejrzałem, jak ich samolot już przelatywał nad moją głową.
Wieczorem, już całą grupą, udaliśmy się na zwiedzanie miasta, które poza sezonem jest naprawdę opustoszałe.
Dzień 5: Szkolimy się
Piąty dzień mija na nauce. Bez motocykla. Dzień odpoczynku dobrze mi zrobi. Chociaż jazdy też nie brakuje – szkolenie motoryzacyjne, więc miałem możliwość pojeżdżenia pięknymi samochodami. I to z takimi widokami!
Dzień 6: You shall not pass!
Nauka dnia wcześniejszego tak dobrze szła, że aż nas rano głowy bolały. A jeszcze pół dnia nauki było przed nami.
Naukę skończyliśmy około południa. Pakowanie, wymeldowanie i pożegnalny lunch na mieście.
Około 13 pożegnałem się z kolegami i ruszyłem w dalszą trasę. Oni samolotem wracali do Polski. Powrót, podobnie jak dojazd, rozłożyłem na około trzy dni. Z Dubrownika ruszyłem nową drogą, którą już jakiś czas temu upatrzyłem sobie na mapach.
Kręte, wąskie, górskie dróżki, ale prawie cały czas z widokiem na morze, prowadziły mnie w kierunku granicy z Bośnią i Hercegowiną. Upatrzyłem sobie na mapie takie malutkie przejście graniczne i tą droga chciałem wyjechać z tej części Chorwcacji.
Niestety okazało się, że to przejście tylko dla obywateli Chorwacji lub Bośni i Hercegowiny, i odesłano mnie na główną przeprawę, która znajduje się na Magistrali Adriatyckiej.
Pierwsza granica przeszła gładko, ale wlot z BiH do HR zakorkowany. Wszystkie auta do jednego okienka. Grzecznie i powoli wyprzedziłem więc sznureczek i kiedy byłem zaledwie o dwa samochody od celnika, z budynku obok wybiegł jakiś umundurowany gość i darł się wniebogłosy, że „go back” i „go back”. Stanął przede mną jak Gandalf przed Balrogiem we Władcy Pierścieni i nie chciał puścić dalej.
Próbowałem coś tłumaczyć, nawet włączył się jeden z kierowców i stanął w mojej obronie, ale pan mundurowiec chyba sobie coś przytrzasnął rozporkiem, bo jeszcze bardziej nerwowo skakał. Dobra, odpuściłem i wróciłem do kolejki. Do okienka dotarłem po około 40 minutach i nawet nie musiałem pokazywać dokumentów – celnik gestem ręki pokazał, żebym jechał…
Nocleg zarezerwowałem na bookingu, wiec miałem jeszcze kilka chwil na spokojny dojazd. Wreszcie była okazja, żeby chwilę posiedzieć nad wodą.
Na nocleg w Tucepi dotarłem przed zachodem słońca, więc pierwszy raz od kilku dni mogłem w spokoju nacieszyć się tym widokiem. I wreszcie mogłem się wyspać 🙂
Dzień 7: Święty Jerzy na wyciągnięcie ręki
Rano zerwałem się z łóżka po szóstej. Szybko spakowałem się, zjadłem śniadanie i w drogę. Przyjemne 14 stopni w plusie, piękne słońce – wspaniały dzień na zdobycie Sv. Jure, więc przed wjazdem na drogę prowadzącą na drugi najwyższy szczyt Chorwacji stanąłem już około 8.
Pusto wszędzie, ani żywej duszy. Dreszczyk emocji. Do przejechania 23 km w jedną stronę. Ruszyłem i już po kilkuset metrach przekonałem się, że raczej nikogo tu nie spotkam. Co kilka chwil mijałem leżące na środku drogi kamienie. Dla motocykla to nie problem, ale autem by nikt nie przejechał.
Byłem na tej drodze już kilkakrotnie, więc nie zatrzymywałem się za często. Przyczepność świetna, więc pozwoliłem sobie na troszkę rozrywki, choć z tyłu głowy cały czas pamiętałem, że byłem sam.
Pomimo śniegu z zakrętu na zakręt coraz bardziej wierzyłem, że uda się dojechać na sam szczyt. Śniegu wprawdzie przybywało, ale asfalt był suchy.
Niespełna 200 m poniżej wierzchołka moja „ekspedycja” się zakończyła. Na drogę osunął się śnieg. Był tak twardy i zmarznięty, że nie było szans przebicia względnie w krótkim czasie. Może jakbym jeszcze był z kimś, to by się nam chciało. Ale samemu nie warto było ryzykować. Przyjadę za rok 🙂
Zjazd był nie mniej ciekawy, niż podjazd. Ostatnie spojrzenie na piękne wybrzeże i czas popędzić wgłąb lądu. Góry czekają.
Minąłem Przełęcz Kozica, przeciąłem główną drogę i bocznymi, górskimi drogami skierowałem się na Imotski. Bardzo ciekawa droga.
Przekroczyłem granicę z Bośnią i Hercegowiną, i obrałem kierunek na Mostar. Tym razem nie miałem zamiaru zwiedzać starego miasta, ale pamiątkowe zdjęcie musiałem zrobić.
Temperatura wzrosła do 24 stopni. Zrobiło się bardzo przyjemnie. Z Mostaru skierowałem się na Gacko.
Nie bez powodu wybrałem tę drogę. Szosa M20 z Gacko na Gorazde to jedna z piękniejszych dróg w tym regionie. Po obu stronach drogi otaczają nas przepiękne, skaliste szczyty, jedne z najwyższych w Górach Dynarskich.
Droga prowadziła mnie pograniczem bośniacko-czarnogórskim. Raz otwartymi dolinami, raz wąskimi wąwozami.
Dojechałem do Sutjeski, gdzie znajduje się pomnik upamiętniający ofiary krwawych bitew, które się tutaj rozegrały podczas II wojny światowej. Na przeciwko siebie stanęło około 22 tysiące partyzantów jugosłowiańskich i prawie 130 tys żołnierzy państw Osi, wspomaganych przez samoloty.
Bitwa trwała od 15 maja do 16 czerwca 1943r. W starciach zginęło 7,5 tys partyzantów i około 1 tys żołnierzy państw Osi. Pomimo straty 1/3 swoich ludzi to partyzanci wygrali bitwę, co stało się punktem zwrotnym dla Jugosławii podczas II wojny światowej.
Jadąc dalej wzdłuż Driny kierowałem się na Wiszegrad, gdzie czekał już na mnie kolejny nocleg zarezerwowany na bookingu.
Stary, postkomunistyczny hotel Vilina Vlas w Wiszegradzie schowany jest głęboko w lasach. Kiedyś pewnie zarezerwowany był tylko dla partyjnych dygnitarzy, a teraz służy jako ośrodek sanatoryjny, więc byłem zdecydowanie najmłodszym pensjonariuszem.
Zaletą hotelu było to, że ogrzewali go wściekle – w pokoju miałem jakieś 25 stopni. Ale to mi pasowało, bo pod koniec dnia strasznie zmarzłem. Czułem już, że klimat tu zdecydowanie różni się od tego, który panował na Adriatykiem.
Dzień 8: Początek końca
Wstałem dość wcześnie. Zdawałem sobie, że najlepsze już za mną i czas wracać do domu. Na Podhalu była paskudna pogoda. Rano znów sypał śnieg. Ale na kolejny dzień zapowiadali okno pogodowe.
Za moim oknem było słonecznie, ale ledwo dwie kreski w plusie. Wyjechałem więc bardzo spokojnie, żeby na oszronionej drodze przez las nie zaliczyć gleby.
Do Serbii wjechałem jakoś przed 9. Bez problemów na granicy. Skierowałem się na kolejne kręte drogi – tym razem Parku Narodowego Tara.
Bocznymi dróżkami skierowałem się na Valjewo, później powoli opuszczałem tereny górskie, aby wreszcie w Nowym Sadzie wskoczyć na autostradę i skierować się ku granicy z Węgrami.
Korek przed granicą sięgał prawie 3 kilometrów. Na szczęście stały tylko ciężarówki. Osobówki szły bardzo sprawnie, więc nawet nie trzeba się było przepychać.
Nocleg znów miałem zarezerwowany na bookingu. Sebestyén Motel-Apartmanház w Hatvanie, tuż przy autostradzie. Ceny już unijne – 50€. Ale lokalizacja dobra, blisko sklep, zjazd z autostrady i moto zamykane na placu, tuż przy oknie. Tylko problem z dogadaniem się. Babki z obsługi zupełnie przypadkiem były w obiekcie i nie wiedziały, że mam przyjechać. Chciały dużo więcej kasy – 100€ i w ogóle ni w ząb nie gadały w żadnym języku poza węgierskim. Na szczęście jakoś udało się dogadać na migi i zostałem. W okolicy nie było innego, w miarę taniego hotelu, a zależało mi, żeby spać własnie w tych rejonach.
Dzień 9: Tryumfalny powrót przez otwarte okno
Do domu już miałem niedaleko. Jakbym się uparł, to w 3 godzinki bym zajechał. Ale chciałem do końca wykorzystać ten dzień i okienko pogodowe. Była piękna, słoneczna niedziela, a w poniedziałek znów miał spaść śnieg.
Z Hatvan skierowałem się na Gyongyos, a później w góry. Węgry nie mają ich za wiele, ale całkiem fajnie się po nich jeździ. Najpierw pasmo Matra z najwyższym szczytem Węgier Kekes (1014 m n.p.m.), a później Góry Bukowe, których chyba nie trzeba nikomu opisywać 🙂
Dość szybko dojechałem do granicy ze Słowacją. Już poczułem się, jak w domu. Czasami wyskakuję w te rejony na kilkugodzinne wypady. Żeby do ostatniej chwili wykorzystać pogodę, wybrałem krętą trasę 533 na Nową Wieś Spiską.
Tatry przywitały mnie ośnieżonymi szczytami. Dumnie jechałem przez Ździarską Przełęcz, z którą tak walczyłem kilka dni temu. Dookoła wciąż zalegały śnieżne zaspy.
Do domu zajechałem coś około 14:30. Udało się wykorzystać pogodę na maksa. Zdążyłem rozpakować się i umyć motocykl, a już godzinę później zaczął padać deszcz, który w nocy zmienił się w śnieg.
Fajnie było, ale się skończyło
W sumie 6 dni jazdy z hakiem, a ze szkoleniem 9. Przejechanych około 3400 km. Każdy dzień wykorzystany w pełni.
Walkę ze Zdziarską Przełęczą zapamiętam do końca życia. Chyba nic mnie jeszcze nie nauczyło pokory i cierpliwości tak, jak jej zimowe zdobywanie.
Okres zimowo-wiosenny w odwiedzanych rejonach jest piękny. Na pewno pojadę tam jeszcze kiedyś, ale następnym razem motocykl zawiozę na przyczepie 🙂
Świetny podkład muzyczny , film Bardzo ładnie zrobiony gdyby jeszcze dron było by …
Fajnie zobaczyć takiego samego popierdzielenca jak ja Zuch
LWG
Zdrówka trzymaj się .
Dzięki! Na latanie dronem zabrakło czasu, ale może następnym razem się uda. Pozdrawiam! 🙂
Super wyprawa 😀 z ciekawości ile mniej więcej wyniosły koszty takiej przyjemności?
Dzięki Bartoszu 🙂 Koszty to paliwo, około 5,5 l/100, 6 noclegów średnio po około 35€ i bieżące zakupy + około 200 zł promy, autostrady itp. Zmieściłem się w 2 tys na pewno 🙂
Pozdrawiam!